środa, 18 listopada 2009

Trollowanie, trolle, trolling, trollizm, troll

Podobno niejaki Arnold Buzdygan przegrał proces o zniesławienie z Wikipedią, która twierdziła, że Arnold trolluje, a Arnold uważał, że przeciwnie. Ucieszyło mnie to. Jako liberał uważam, że internet powinien pozostać obszarem w którym prawo działa powściągliwie. I wiem też, że trolling jest działaniem tak irytującym, jak tylko irytującą może być istota ludzka. I czasem trzeba trolla nazwać trollem, bo człowiek nie wyrobi. Bez konsekwencji.

Opowiem o pewnym rodzaju trollingu, którego sam niestety doświadczyłem.

Czasem tworzysz coś w infosferze. Coś własnego, jakiś tam intymny malutki świat własnego działania. Dziecko, ukochane, wymuskane i twoje, tylko twoje. (Czasem niedorozwinięte, ale nadal to twoje do cholery dziecko). I nagle włazi w twój intymny mały światek troll. Troll zwykle nie wie, że jest trollem. I jest absolutnie pewien, że ma wiele do powiedzenia. Na każdy temat, bo prawdziwy troll zna się na prawie wszystkim. I od razu, bez ceregieli wali cię w mordę informacją, że twoje dziecko jest kretynem, ale możesz je jeszcze jakoś uratować, jeśli postępować będziesz dokładnie wedle jego wskazań. Bo on się na dzieciach zna jak mało kto.

(Jeśli przypadkowo piszesz wiersze, to okaże się, że jemu, trollowi kiedyś wydrukowano w czasopiśmie Radar dwunastozgłoskowiec, przez co jest wybitnym ekspertem w dziedzinie poezji. Jeśli prowadzisz netową galerię zdjęć, to okaże się, że troll wie co to przysłona, kadrowanie, a nawet... nawet głębia ostrości. I zrobił kiedyś tak piękne zdjęcie motyla, tak doskonałe, że ciotka- wybitna rodzinna malarka, mało nie zemdlała gdy to cudo ujrzała i pragnęła tego motyla zaraz odmalować na olejno.)

A spróbuj tylko się postawić. Bronić dziecka takim jakie jest. Debilowatym trochę, ale przecież kochanym. Troll poczuje nieprawdopodobną moc, misję której poświęcać będzie każdą chwilę swojego życia, każdy moment cyberczasu, by ci udowodnić, że spłodziłeś debila. Że każda twoja opinia na dowolny temat jest gówno warta, bo się na niczym nie znasz. Może na czymś się tam trochę i znasz, ale na pewno nie tak jak troll, który jak wiemy, jest znawcą od wszystkiego. I będzie cię mordował, wmawiał głupoty, insynuował, obrzucał gównem, robił wszystko, bylebyś wreszcie przyznał że twoje dziecko to potworek i żebyś ku jego satysfakcji w końcu pękł. I wreszcie nie panujesz nad sobą i matka w tobie pęka i robisz coś strasznego. Mordujesz trolla, albo własne dziecko. I taki jest zwykle koniec trollowania.

Możecie mi wierzyć, bo kiedyś bywałem trollem i dobrze wiem jak to jest też z tej drugiej strony.
yar

środa, 11 listopada 2009

Nowy wpis

Musiałem coś napisać, gdyż jak już pisałem, zamierzam zgłosić mojego bloga do konkursu na najlepszy blog 2009 roku. A oni tam nie tolerują długich przerw w notkach. Nie wiem jeszcze w jakiej kategorii zgłosić. Może w najmniej obsadzonej. Ale wygrać w kategorii słabo obsadzonej to obciach. Pomyślę jeszcze.

Po raz pierwszy widziałem dziś film o Katyniu Wajdy. Dobra robota panie Andrzeju. Brawo TVP Kultura!

wtorek, 27 października 2009

Albo, albo

Skończyła się konferencja prasowa Kamińskiego. Jest wiele wątpliwości.
Albo była legalna, albo nie. Sprzedaż stoczni to nieudana transakcja albo ustawka. Tarcza antykorupcyjna nie istnieje albo istnieje i nie działa jak należy. Orliki to przekręt albo sukces rządu. Kamiński to zaszczuty kryształ, albo wyrachowany gracz polityczny.
Albo PiS albo PO.
yar

piątek, 23 października 2009

Szoł mast gołon czyli konfrontacje wszelakie

W studiach telewizyjnych wiadomości wszelakich wrze. Tyle afer, konferencji prasowych, zamieszania, niusów jak w ostatnich dniach, nie było już dawno. Oglądalność wreszcie rośnie po nudnych rządach platformy. Nic dziwnego, że dziennikarki i dziennikarze biegają jak kotki w rui. Jeszcze otwarty konflikt wesołego Palikota ze smutnym Gowinem. Już nie wiadomo o co pytać i kogo. Do tego Karpiniuk zrezygnował z prac w super-komisji. Sam, czy mu Schetyna przystawił pistolet do głowy? Trzeba to wyjaśnić, może powołać nową komisję? Komorowski się ślimaczy bo nie chce prawdy. Oczywiście tej, która leży koło PiS-u. Prawda PO za to spokojnie czeka na ujawnienie. Trwają zabiegi kosmetyczne piarowców, żeby się ładnie na komisji zaprezentowała. Na prawdę SLD pewnie nikt nawet nie splunie. Bo ma niskie notowania po aferze Rywinowskiej.
W TVN24, które ze źródła fachowej informacji zamieniło się w program satyryczny, w wirtualnym studiu dziennikarze-aktorzy odegrali sztukę: "Tragedia komiczna czyli Konfrontacja Tuska z Kamińskim". Wyszło słabo, bo chłopaki zamiast po szkołach teatralnych są po dziennikarstwie. Trzeba zmienić profil zatrudnienia. Grunt, że jest ruch w interesie. Prośba o dyskusję na temat zmiany wieku emerytalnego członka rządu Tuska (tego co ma być konfrontowany z Kamińskim), ministra Boniego, przeszła ledwo zauważenie. Bo co to za nius?
Szoł mast gołon!

yar

niedziela, 18 października 2009

Żona Polańskiego bije reporterkę

Biedni dziennikarze są podsłuchiwani, bici i maltretowani psychicznie. Niestety nie tylko w Polsce. Również za granicą jak widać na załączonym filmie. To przerażające. Trzeba koniecznie coś z tym zrobić. Ja bym zlikwidował zawód dziennikarza.



yar

poniedziałek, 12 października 2009

Monika O. show

Rozmowa w "kropce nad i". Pani redaktor Monika Olejnik gada z ministrem Gradem. Głównym zarzutem pani Olejnik w stosunku do ministra jest fakt, że jednym z reprezentantów konsorcjum, które jako jedyne chciało kupić najważniejszy kawałek stoczni, jest handlarz broni. Wszystkie wyjaśnienia ministra Grada dla pani Olejnik niewiele są warte, bo czepiła się handlarza bronią jak ciepłej dupy popiół i świata poza nim już nie widzi. A Grad gada mądrze i raczej zna się na rzeczy. Rzeczy na której pani Olejnik nie zna się zupełnie, więc się czepiła handlarza i się kurczowo trzyma. Na koniec pyta jeszcze pana ministra czy wie, że 59% społeczeństwa chce go odwołać. Na sondażach też się pani redaktor zna więc pyta. Pan minister odpowiada, że w okresach kryzysowych społeczeństwo zawsze chce odwołać kogo się da. To taka socjologiczna prawidłowość, ale tego pani Olejnik wiedzieć chyba nie na rękę.
Głupie są te nasze dziennikarki, dziennikarze i dziennikarstwo oj głupie. Nie całe, ale to telewizyjne coraz głupsze. Dają się wodzić za przypudrowane noski, biegają za sensacją, zamiast tłumaczyć ściemniają i krzyczą na konferencjach.
Wyłączać telewizory, czytać gazety. Różne.
yar

wtorek, 6 października 2009

Jutro...

Jutro premier Tusk, jak pragnie tego opozycja, komentatorzy polityczni i opinia publiczna, powinien osobiście ściąć na dziedzińcu kancelarii głowy ministrom: Schetynie, Czumie i Szejnfeldowi. Potem powinien wsadzić do ciupy rząd w całości i prezydenta z obsługą. Następnie winien nakazać publiczne ukamienowanie Kamińskiego, wysadzić w pizdu telewizję państwową, oraz zdelegalizować partie polityczne. Później, w okolicach południa, popełnić efektowne harakiri, najlepiej na Placu Zamkowym, (transmisja oczywiście live w TVN24) w czasie której wykrzykiwałby słowa wyrażające silny żal za grzechy i prośby do Narodu o przebaczenie. Wcześniej przygotowane sentencje mógłby czytać z promptera. To z pewnością usatysfakcjonowałoby gawiedź oraz dziennikarzy z TVN24 i może przez jakiś czas w mediach zapanowałby spokój, przerywany transmisjami z ostatnich godzin życia urzędników i premiera.
Potem będzie już na pewno lepiej.


poniedziałek, 5 października 2009

Drzewiecki - były minister sportu

Drzewiecki podał się do dymisji. Tragedia! Nie tyle dla Euro 2012, Orlików i polskiego sportu, którym minister, jak się okazuje z wielu dzisiejszych oświadczeń, zawiadywał w sposób właściwy. Są nawet głosy, że to najlepszy minister sportu od komuny. Tragedia dla dziennikarzy, którzy tracą ofiarę swojej nad aktywności. Już są wściekli, że Miro śmiał wyjść po ogłoszeniu złożenia dymisji. Nie będzie można gonić króliczka po parkingach, przypierać do muru. Bo już króliczek złapany. Teraz sfora szczuta przez PiS już pewnie biegnie do ministra Grzesia. Dorwie? Nie sądzę. Schetyna jest twardy. Poza tym to zdecydowanie najlepszy minister od lat.

Tusk postąpił bardzo szlachetnie pozostawiając Kamińskiego na stanowisku szefa CBA. Ale szlachetność w polityce ma jeszcze jedną nazwę - ciężkie frajerstwo. Szlachetny czyn premiera nie spowodował, że Kamiński nagle zaczął postępować zgodnie z wyższymi standardami moralnymi. Pozostał pisowskim psem tropiącym POlityków i Kwaśniewskich. (Przypominam, że Kwaśniewska stoi wysoko w sondażach prezydenckich, wyżej niż kandydat PiS-u i diabli wiedzą czy nie zechce kandydować). Kamiński wykorzystuje do tego dziennikarzy z Rzepy.

Zastanawiam się, czy PO nie powinna dogadać się z SLD w sprawie komisji i dymisji Kamińskiego. Może w zamian za odstąpienie od następnego komisyjnego kabaretu, dać SLD głowę Kamińskiego? Tak pewnie nie będzie, bo jak dotąd z SLD dogaduje się tylko PiS, którego normy etyczne są w tym względzie mniej restrykcyjne.

PO w sondażu straciło 6 punktów, PiS zyskało jeden. To niezły wynik. Myślę, że PO powinno stracić 10. Jak i każda polska partia uwikłana w tego rodzaju smrodek. A potem ciężko pracować nad odzyskaniem wizerunku.

niedziela, 4 października 2009

Marek Edelman i czwarta władza

Odszedł Marek Edelman. Oczywiście wiedziałem kim był i co dobrego robił, ale dopiero po śmierci, dzięki reportażowi TVN24, której chwała za to, dowiedziałem się, że Marek Edelman wielkim człowiekiem był. Przynajmniej tak twierdzą ci, którzy go znali osobiście. Teraz czytam w internecie z nim wywiady i odkrywam poglądy spójne w wielu miejscach z moimi, co mnie mile łechce.



Edelman w wywiadzie mówił, że nie ma jednej moralności. Choć zastrzega, że moralizatorem nie jest. Inna moralność obowiązuje współczesne dziecko prowadzone przez troskliwą mamusię do przedszkola, a inna żydowskie w Getcie, które kradło chleb, żeby nie umrzeć z głodu. Nie można przykładać jednej miary do wszystkiego. To oczywiście oburza wszelkich moralizatorów, którzy chcą, by sprawiedliwość była jedna i dla wszystkich jednaka. By za podobne winy karać równo artystów, polityków, lekarzy, hitlerowców, ludzi starych, młodych i oczywiście bez względu na okoliczności. Najlepiej gdyby prawo sankcjonujące kary, ustanowione było przez jakiegoś (zawsze jedynego) boga i było przez to święte, niepodważalne i absolutnie prawe. Przychodzi mi złośliwie na myśl prawo szariatu, pozwalające ojcu i mężowi ukamienować publicznie niewierną żonę.

Marek Edelman, osoba dość impulsywna, nie miał najlepszego zdania na temat dziennikarzy i zwykle nimi okrutnie w wywiadach poniewierał. Zarzucał głównie brak własnego zdania, światopoglądu, stabilnej myśli na tematy, które bezmyślnie poruszają. I sądzę, że miał rację. Muszę powiedzieć że tylu bzdur wyciągniętych z kapelusza, wyjętych z kontekstu, kibla czy diabli wiedzą skąd, nie słyszałem już dawno. A dziennikarze szaleją, bo od czasu IV RP, nie było takiego Eldorado na njusy. I jeśli władza pierwsza, druga i trzecia w Polsce mają się dziś tak sobie, to czwarta rozkwita. Niestety rozkwita powierzchownie, kapryśnie, złośliwie i nieładnie zaczyna pachnieć.
Dziennikarze są potrzebni, powiedziałbym, że nawet niezbędni w demokracji. Ale dziennikarze profesjonalni, umiejący słuchać, wyciągający rozumne wnioski. A mało takich, oj mało.

Za parę dni zajmę się tak zwanymi za przeproszeniem komentatorami politycznymi, czyli władzą piątą ... po kisielu.

Dziś Niemki miały spięte pośladki i przegrały. Brawo nasze luźne, brązowe złotka!
yar

sobota, 3 października 2009

Polityka sondażowa

Pan redaktor Jarosław Kuźniar z tvn24 bardzo dziś oburzony, bo premier Tusk minister Schetyna stwierdził, że decyzję o dymisji Drzewieckiego premier uzależni od tego, jak minister się wybroni na konferencji. Nie wiem czy tak dokładnie premier powiedział, ale podobno w tym tonie zabrzmiało. I afera, że w Polsce rządzą sondaże. No i co? Czy pan premier ma zabawić się w sędziego i zdymisjonować osobę, bądź co bądź ważną w kraju, który ma niedługo organizować poważną imprezę, tylko dlatego, że żąda tego opozycja? A może od razu zamknąć w jakimś (prywatnym?) więzieniu PO, jak chce tego (podobno) pan prezydent? Bo do żadnego normalnego więźnia, bez konkretnych dowodów winy, nie przyjmą dziś nawet polityka.
Uważam, że test konferencyjny dla polityka to rzecz ważna. Piszę to przed konferencją i nie wiem co się stanie. Pewnie góra jak zawsze urodzi mysz. Góra usypana przez szalejących dziennikarzy, którzy wreszcie, po ogórkowym sezonie, mają jakiegoś njusa. Nie mówiąc już o opozycji, zwłaszcza pisowskiej, która z kolei od dwóch lat nie miała takiej gratki. Może nie jest tak źle z tą korupcją, skoro największy wróg PO, niejaki Kamiński, mając do dyspozycji wszystkie możliwe narzędzia przez dwa lata wywąchał tylko jedną, poważną aferę. Nie licząc tej z pilotem z Buffo, podobno też sympatykiem PO.
Niech się Drzewiecki tłumaczy, niech opinia osądzi i niech Tusk zdymisjonuje lub nie. Bo prawda leży wiadomo gdzie i prawdopodobnie nigdy jej nie poznamy. A jeśli nawet się gdzieś tam przemknie, to nie będzie miało żadnego znaczenia, bo ważniejsza jest racja. Racja każdego z nas. Suwerena, czyli narodu.

yar

czwartek, 1 października 2009

Afera hazardowa

Jako zadeklarowany sympatyk PO cieszę się, że wybuchła afera hazardowa. Mówię to zupełnie poważnie, bez grama ironii. Bardzo przyda się z lekka rozleniwionym działaczom mojej ulubionej partii silny wstrząs. Za łatwo im idzie. Obawiam się jedynie, że panowie Putra, Kaczyńscy i Ziobro przez swoją nad aktywność w sprawie spowodują, że platformiacy znów spadną na cztery łapy. I sondaże nie drgną, a powinny, jeśli mamy mieć państwo prawa, a zarzuty są istotne i poważne. Mnie po konferencji PiS z panami Ziobro, Putrą i Kaczyńskim przypomniały się przykre czasy i z dwojga złego ....

Polskie dziewczynki wygrały z Rosjankami. Jeśli chodzi o sport, zwłaszcza siatkówkę, to mam prywatną teorię dotyczącą wygrywania. Otóż zwyciężają te drużyny, których zawodnicy/czki mają mniej spięte partie poniżej pasa. Uważnie się przypatrywałem obu drużynom we wczorajszym meczu i zauważyłem, że Polki miały (zwłaszcza w trzecim secie) znacznie mniej spięte pośladki od przeciwniczek. Przeciwnie niż w meczu z Holandią. Tam miały spięte ponad miarę. Dlatego z Rosją wygrały. Zuszki!
yar

poniedziałek, 28 września 2009

Polański

Myślę, że należałoby reżysera zaprosić do Polski i chemicznie wykastrować. Może nawet publicznie, żeby świat poznał stosunek do pedofilów naszych posłów. To jedyne rozsądne rozwiązanie przykrej sytuacji.

Dopisane 30 września

Po pierwszych, krzykliwych deklaracjach niektórych ludzi sztuki, którzy twierdzą, że artysta to rzecz święta i ręce precz, oraz że pełna ekspiacja reżysera już nastąpiła, dochodzą do głosu ci, którzy twierdzą, że sodomitę należy przykładnie ukarać (vide poseł Karski z PiS). I znów się nasze społeczeństwo podzieliło na dwa wrogie obozy (vide Zanussi kontra Szczepkowska na arenie TVN24). Oba warte siebie, bo prawda leży jak zawsze pośrodku. Wszechświata. Prawdopodobnie w jakiejś czarnej dziurze.
yar

sobota, 29 sierpnia 2009

Nasz Król

Nie mogłem sobie odmówić przyjemności publikacji:

czwartek, 27 sierpnia 2009

czwartek, 16 lipca 2009

Simsy i Chylińska


Motto na dziś: "Fajnie jest kupować książki" - Agnieszka Chylińska.

Dziś mam dla Was prawdziwy kąsek z Plejady. Uwielbiam Chylińską. Za całokształt. Tym razem bez kąska ironii.

środa, 8 lipca 2009

Z cyklu: Fascynujący świat wiertarek

Znalazłem fascynujący film na You Tube. Facet wywiercił 9 dziur w skale za pomocą nowego wynalazku firmy Bosh. Jedno co mnie trochę denerwuje to to, że skała z dziurami szybciej ulegnie korozji. Następna ofiara cywilizacji. No cóż.



Podobno w środowiskach katolickich gejów wrze po artykule Pospieszalskiego w Rzepie. Patrząc na pana redaktora nigdy nie sądziłem, że tak właśnie wygląda normalny Polak.
yar

poniedziałek, 6 lipca 2009

Kłopotek z Buzkiem

Ten Buzek w tej Unii to istny nóż w plecy dla obu opozycji. Nie wiadomo jeszcze co na to koalicja. Czy to dla posła Kłopotka nie mały kłopotek aby?

Poniżej fotka ze Zlotu Żaglowców. Gdynię, jak widać, nawiedziły 2 miliony turystów.


piątek, 3 lipca 2009

Partnerki posła Mularczyka

Olechowski z Piskorskim. Obaj rozczarowani, z pretensjami. Olechowski wiele stracił w moich oczach tymi pretensjami do Platfusków. Myślałem, że jest jedynym bezpretensjonalnym polskim politykiem. A nie jest.

Skąd ten Mularczyk bierze sobie partnerki do komisji?
Z piekła?!
yar

czwartek, 2 lipca 2009

Dyskusja

Żałuję, że nie doszło do dyskusji pod poprzednią notką. Myślę, że nie dość wyraźnie zgłosiłem potrzebę. Muszę popracować z Rosenbergiem.
yar

środa, 1 lipca 2009

Coś

Chciałem dziś coś napisać, ale zapomniałem co. Tak czy owak, mam zamiar startować w najbliższym konkursie na najciekawszy blog infosfery.

4 lipca rozpoczyna się TdF. Będzie siedem etapów górskich. Proponuję dyskusję w komentarzach czy to mało, czy dużo.

PS. Od dziś jestem nowym dzieckiem Neostrady. Wstrząsające uczucie.
yar

niedziela, 14 czerwca 2009

Formy

A/ Jakby co, to pracuję nad wyrazistszą formą blogowego milczenia.
B/ Podoba mi się niezwykle nowa, wyrazistsza forma portalu wiadomości24. Niestety jestem tam zagrożony banem. Szkoda, że nie mogę pisać. Bo tu, na prywtanym blogu, raczej wypada milczeć.

Yar

piątek, 22 maja 2009

Z cyklu: Zapiski poranne

Ostatnio wstaję wcześniej. Prawdopodobnie dlatego, że wcześniej się budzę. A to pewnie z powodu starczej demencji. Tak więc wstaję wcześniej i snuję się po mieszkaniu oszukując sam siebie, że moje wcześniejsze budzenie ma jakiś sens. Choć wiem, że nie ma. W czynnościach porannych poszukuję motywu tego porannego zamieszania. Początkowo wyglądałem przez okno. Świat przed godziną siódmą wygląda dziwacznie. Obco. Nawet latem. Niskie słońce powoduje, że obserwując ludzi na przystanku, przypominałem sobie wczesne wyjazdy do bazy studenckiej w Kretowinach koło Morąga. Lub do Warszawy po coś, co tylko stolica jest w stanie dać człowiekowi z prowincji. Łazienki z pomnikiem Chopina, albo Krakowskie Przedmieście, zakończone ładnym akcentem zamkowym. Teraz już nie wyglądam przez okno, bo mi świat porannej drzemki spowszedniał. Obecnie, jak już rzekłem, szukam sensu dla skutków starczej demencji i zajmuję się czynnościami, które w jakiś sposób mogłyby moje poranne istnienie usprawiedliwiać. Tak więc głównie powolutku wlewam wodę do Brity. By z pomocą czyściutkiego niemieckiego filtra, przefiltrować jak najwięcej polskiej, brudnej wody. Tak, by starczyło jej aż do obiadu. Może nawet na zupę. Jakby nie można było dopełnić po śniadaniu. Ale przecieć szukam sensu więc stoję jak ten kołek i uważnie patrzę czy się nie przelewa i czy równo ciurka. Zawsze, gdy patrzę na ten wielki, czyściutki, perfekcyjny, niemiecki dzbanek do filtrowania, mam wyrzuty sumienia, że nie kupiłem polskiego odpowiednika - Anny. Podobno Anna jest równie dobra, a do tego to nasza - polska myśl inżynierska. Nie gorsza niż niemiecka, bo wykoncypowała równie dobry dzbanek, z filtrem, który niczym nie ustępował niemieckiemu. A do tego pasował do niemieckich dzbanków i był o połowę tańszy. Teraz Niemcy wymyślili, na złość polskim naukowcom, nowy dzbanek z nowym filtrem. I ja, na przekór polskim inżynierom, którzy znów muszą kombinować, kupiłem ten nowy dzbanek Brita. Na usprawiedliwienie mojego braku patriotyzmu powiem, że nie miałem pojęcia o istnieniu Anny, gdy nabywałem w markecie Britę. Dowiedziałem się dopiero następnego dnia, gdy chciałem napełnić dzbanek, ale nie miałem pojęcia jak. W instrukcji było napisane jak zamontować filtr, jak włączyć, przypominający o wymianie filtra, elektroniczny wskaźnik, jak elektroniczne diabelstwo utylizować (ani słowa w ślicznie wydanej, niemieckiej instrukcji nie napisano o utylizacji brudnych filtrów pełnych gówna), lecz ile lać wody, jakim strumieniem i czy filtr może stać zalany, nie napisali. Dlatego wszedłem na jakieś forum dla młodych matek, a tam wojna polsko niemiecka o wyższość Anny nad Britą i przeciwnie. Dzieci z Bulerbyn psia ich mać i ani słowa ile wody nalać, żeby było perfekcyjnie, po niemiecku. Tak więc nalewam w dzikie poranki wodę do niepolskiego dzbanka po naszemu. Jakbym lał do Anny. I już się tak nie wstydzę mojego nieładnego kosmopolityzmu.
Yar

poniedziałek, 18 maja 2009

Idź i postaw

... na Polskę

czwartek, 30 kwietnia 2009

Kawaler się spisał na medal.

Położyłem się spać po pierwszej w nocy, wstałem po siódmej. Najwyraźniej jest to objaw starczego uwiądu. Jedno co mnie trzyma jeszcze przy życiu to polityka, a właściwie politycy. Dziarskie chłopaki, którzy wiedzą co robić z życiem, władzą, kasą i kobietami. Polecam szanownej uwadze Państwa wpis na blogu Palikota. Oto fragmencik:

"Stojąca na straży moralności i przyzwoitości politycznej „Gazeta Polska” ma swój obyczajowy skandal. Były dyrektor artystyczny redakcji, podpisując się pełnym imieniem i nazwiskiem, oznajmił w liście wysłanym do prezydenta Kaczyńskiego, że jego żona, autorka tekstów o powiązaniach abp. Wielgusa z SB, została mu niecnie i podstępnie podebrana przez kawalera Krzyża Komandorskiego z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, obrońcę prawdy i strażnika teczek – Janusza Kurtykę, prezesa IPN..." Reszta artykułu.
 
Cały skandal obyczajowy z listem zdradzonego okrutnie męża opisała też GW tu
Yar

środa, 29 kwietnia 2009

Vicky Cristina Barcelona

Polecam, ubawiłem się setnie. Woody Allen genialny jak zawsze. I nie piszcie, że temat banalny, bo banalny nie jest. Głównym przesłaniem filmu jest bowiem teza, że doświadczenie niczego nie (na)uczy. I dobrze, bo zamiast ludzi po świecie łaziliby sami naukowcy. Penelopa C. boska.
Ktoś wie czy to ona śpiewa główny przebój filmu?



Wywiad z Penelopą. Mówi, że następny jej film to musical. Super.
Yar

sobota, 25 kwietnia 2009

piątek, 24 kwietnia 2009

Niech żyje Ministerstwo Finansów!

Nadeszły piękne czasy. Wypełniłem dziś i wysłałem wprost do Ministerstwa Finansów nasz wspólny z żoną PIT37. Zrobiłem to między wykonaniem wyciągu fortepianowego, a przejrzeniem nowych zdjęć z aparatu, oraz zamówieniem nowej lustrzanki. Wszystko to nie wstając od komputera. Ruszyłem się tylko po to, by rozkoszując się promieniamu wiosennego słońca, zjeść pstrąga na balkonie. (Nie więcej niż sześć metrów od stanowiska komputerowego).  Gdy powróciłem najedzony, czekało już na mnie potwierdzenie z Ministerstwa, że PIT przyjęto, oraz ze sklepu, że towar będzie wysłany w poniedziałek. Drogę mojej nowej lustrzanki będę mógł śledzić na stronie sklepu, a PIT'u w specjalnym programie. Czyż to nie cudowne? 
Zaoszczędzony tym sposobem czas spożytkujemy z żoną jutro, wybierając się na spacer plażą z Gdyni do Orłowa. Tam, w poleconym przez córkę lokalu z widokiem na grzywy fal, zjemy doskonałe naleśniki ze szpinakiem. Potem udamy się do Multikina, by obejrzeć (zarezerwowany, a jakże, przez internet) najnowszy film Woody Allena i wrócimy (bardzo nowoczesnym, gdyńskim autobusem pospiesznym, słuchając przez empetrójki sonat Blechacza, oraz najnowszej płyty Marii Awarii) do domu.  
To jest życie, nieprawdaż!

środa, 22 kwietnia 2009

Na pohybel

Filmik zrobił na mnie wrażenie, więc wieszam. Na pohybel (dawniej na szubienicę) damskim bokserom, nerwuskom i innemu dziadostwu.

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

... i po świętach

Święta się wreszcie skończyły, powoli wracamy do realnego życia. Na jutro planuję obiad na balkonie z boomboxem.  Będzie moja ulubiona zupa ze świeżych porów z kawałkami lekkiego sera i grzankami z patelni. Kończymy z kaczkami, pasztetem własnej roboty, małżami prowansalskimi oraz sernikiem wiedeńskim. W miejsce hałaśliwego Handla raczej skromny Bach.  Nie wiem nawet czy nie proste inwencje dwugłosowe. A prezydenckie małpki zastąpią zwykłą wódę. Jest potrzeba spokoju. 

PS. Google wprowadziły możliwość pisania notek SMS-ami. To dobrze. Będę mógł notować w czasie trudnych wypróżnień, co być może podbije dramatyzm bloga.
Yar...

sobota, 11 kwietnia 2009

...

No cóż, idą święta.


yar

wtorek, 7 kwietnia 2009

Miecia obywatelska

Wiele lat temu mieszkała przy mojej ulicy pewna dziewucha. Miała na imię Miecia i należała do Blokarzy. W bloku Mieci kobieta w suterenie trzymała w pokoju kozę. Były to lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku, a w blokach (trochę innych niż teraz) mieszkali głównie robotnicy. Miecia namiętnie lubiła dyskutować na różne tematy, choć w dyskusji była dość porywcza. Więc kiedy dyskutant, na przykład poddawał w wątpliwość wiedzę Mieci na jakiś temat, ta pluła mu w twarz i tym sposobem eliminowała go z grona interlokutorów. W ten sposób dbała o swoje dobre imię i pozycję w grupie. Czasem wykluczony wracał z pięściami, ale na to Miecia miała starszego brata, który najczęściej kiblował, co nie miało w istocie znaczenia, bo sam fakt posiadania starszego brata bandyty, był dość odstraszający..
Miecia pewna była, że zna się na wszystkim, bo chodziła do szkoły. Z czego jej rodzice, analfabeci, byli niezwykle dumni. To budowało, jak sądzę, jej niezwykłą pewność siebie.

"Wyeliminowany dyskutant"*

Początkowo metody stosowane przez Miecię oburzały i niektórzy ostentacyjnie opuszczali jej towarzystwo. Ale jak to zwykle bywa, wokół silnej i radykalnej dziewczyny, popartej kiblującym bratem, stworzyło się towarzystwo, które wkrótce zamieniło się w organizację mało demokratyczną i raczej nie przypominało klubu dyskusyjnego. Wreszcie Miecię, za zbyt nerwową dyskusję z pewnym studentem w ciemnym zaułku, zamknięto w tym samym zakładzie, w którym akurat kiblował braciszek. I tak skończyła się jej dominacja na naszej ulicy. Wkrótce też brat Mieci miał nieudany połyk i zmarł w celi na krwotok żołądka.

Dlaczego to piszę? Bo właśnie zajrzałem na pewne forum popularnego portalu dziennikarstwa obywatelskiego, na którym szanowni autorzy i autorki eliminują się niemiłosiernie, kasując sobie nawzajem posty, co przypomniało mi właśnie stare dzieje. Co ciekawe w twarz adwersarzom pluje również autorka, która zwykle piętnuje w zarodku wszelkie zachowania faszystowskie na portalu. Ta sama, która wsławiła się tekstem o tym, że wyrzuca niepochlebne na swój temat komentarze, bo hipotetyczny, przyszły pracodawca, gdyby to wygooglał, mógłby jej (również hipotetycznie) nie zatrudnić. Taka dziennikarska, obywatelska Miecia dbająca jak umie o swoje dobre imię.

* Pomnik na Powązkach, tytuł mój.
.

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

Wypraw ciąg dalszy.

To chyba oczywiste, że jeżdżąc na wiosenne wyprawy odkrywcze, nie będę miał czasu na pisanie bloga. Ledwo starcza go na fotografowanie obiektów.


.

wtorek, 31 marca 2009

Moje odkrywcze wyprawy

Na mojej dzisiejszej wyprawie rowerowej napotkałem takie oto rośliny:


Kojarzą mi się z racji koloru z Dodą, naszą polską gwiazdą. Czy ktoś wie jak się te rośliny nazywają? Bo jeśli to ja pierwszy je odkryłem, to nazwę je "dodki".

A to niżej to jak mniemam czapla? Czy tu również wywęszyłem jakiś nowy gatunek brodzącego ptaka? Póki co jeszcze nie mam nazwy, choć z racji długości nóg ...  Nie kończę, żeby nie było, że mi się wszystko z Dodą kojarzy.

O wysokiej sztuce i wysokich obrotach

Dwa dni temu program drugi TVP pokazał film dokumentalny "Piotr Anderszewski - podróżujący fortepian". Film został wyemitowany w godzinach nocnych po to, żeby nie obejrzał go, boże broń, żaden rano wstający robotnik, i TVP nie straciła masowego odbiorcy, koniecznego do odbioru programów misyjnych typu "gwiazdy tańczą na lodzie".  Z tych samych powodów TVP tylko kooprodukowała dokument, bo po tańcach nie wystarcza kasy na porządne dokumenty dla kulturalnych elit, których prawie już nie ma. Na stronie PISF znalazłem taką informację:

"Dokument muzyczny "Piotr Anderszewski - Podróżujący Fortepian" Brunona Monsaingeon’a, ze zdjęciami Adama Różańskiego, zrealizowany w koprodukcji francusko-polskiej zdobył główna nagrodę FIPA D’OR w kategorii Performing Arts na zakończonym 25 stycznia br. 22. Międzynarodowym Festiwalu Programów Audiowizualnych w Biarritz we Francji.

Pełnometrażowy film z udziałem cenionego na świecie pianisty Piotra Anderszewskiego to muzyczny film drogi, pamiętnik z trasy koncertowej artysty. Został wyprodukowany przez francuską Ideale Audience i polską firmę Ozumi Films, z udziałem Arte France i Telewizji Polskiej S. A. Film jest współfinansowany przez Polski Instytut Sztuki Filmowej.
"

Dokument świetny. Niech żałują ci, którzy go nie widzieli. Być może TVP puści go jeszcze kiedyś. Chociaż nie wiadomo. Ten Anderszewski taki wstrętnie kosmopolityczny.

Poniżej inny dokumencik o pianiście. Tym razem produkcji "Virgin". Tej samej, która postanowiła sponsorować rewelację F1, zespół Brawn GP. Czyli widzisz Zośka, że można godzić dobrą muzykę z bolidami!

niedziela, 29 marca 2009

O sztucznych penisach w F1

Kubica był trzeci, wyprzedzał kilka okrążeń przed metą drugiego, zderzył się z nim i wyleciał z toru. Kubica twierdził w wywiadzie tuż po wyścigu, że gdyby nie wyleciał, walczyłby o pierwsze miejsce. Włodzimierz Zientarski (dziennikarz i komentator) w studiu Polsatu po wyścigu wyrzuca Kubicy, że się pchał, że powinien był odpuścić i wziąć trzecie miejsce. Pytam pana dziennikarza: a może bezpieczniej wziąć czwarte miejsce, albo jeszcze bezpieczniej siódme? A może najbezpieczniej w ogóle nie wsiadać do bolidu, który zasuwa z prędkością 300km/h po (często) zwykłych ulicach?
Rok temu, gdy walczak Hamilton brał wszystko, pamiętam Zienatrskiego, który zarzucał Kubicy kunktatorstwo.
Lubię Zientarskiego za jego serce do F1 i pasję, ale niestety trochę mi się nie podoba jego dziennikarstwo. Jako fachowiec powinien wiedzieć, że zwyciężają tylko ci, którzy mają ciąg na zwycięstwo. Nie na podium, na dobre miejsce, blichtr, laski i kasę, tylko na pierwsze miejsce, na puchar. I wyłącznie to dla nich się liczy.
Kubica jako jeden z niewielu w F1 ma owo parcie, co większość komentatorów zagranicznych dostrzegło i docenia.
 
Palikot na blogu pisze dziś o innym dziennikarzu, Mazurku, który zdrowo onegdaj obśmiał jego wymachiwanie sztucznym penisem i pistoletem. Dziennikarz Mauzrek ani chwili nie zastanowił się nad tym po co Palikot to robił. Dla Mazurka i dla wielu innych podobnych mu klasą dziennikarzy, każdy facet który macha nie swoim penisem to pajac, a z pajaca trzeba się śmiać. Tak są nauczeni. Nie potrzeba się zbytnio zagłębiać w sprawę. A sprawa, jak się okazuje dość głęboka, bo właśnie odebrała sobie życie jedna z ofiar policjantów, na których wybryki starał się zwrócić (i zwrócił, bo ich się sądzi) uwagę poseł Palikot. Za pomocą, nie swojego, penisa.  
Zientarski (po przemyśleniu i wysłuchaniu wywiadu z Kubicą) oświadczył w końcu transmisji, że nie miał racji, że skoro Kubica mógł być pierwszy, to powinien był walczyć, zwłaszcza, że to nie on spowodował kraksę. A co napisze pan Mazurek po wpisie blogowym Palikota? 


I nadal coś dla panów: lekko pijana Netrebko w Traviacie

sobota, 28 marca 2009

F1 Rules

Zaczął się sezon formuły jeden. Nad ranem w dalekiej Australii się zaczął. Od dziś każdego dnia będę się budził przejęty, czy aby czegoś nie przegapiłem. Jakiejś transmisji telewizyjnej z treningu, eliminacji lub bóg broń wyścigu. Nie będę sobie dupy zawracał innymi rzeczami mniej istotnymi niż F1. Czyli praktycznie niczym innym. Może tylko trochę będę pracował, żeby zarobić na kablówkę i piwo konieczne przy transmisjach.

czwartek, 26 marca 2009

Pisanie bloga

Sprawa wygląda następująco:
Normalny człowiek pisze bloga wtedy, gdy nie ma nic lepszego do roboty. Ja akurat mam, więc nie piszę teraz bloga. To znaczy teraz akurat piszę, bo zostałem przymuszony, ale normalnie bym nie pisał. Czy to jasne?


Daniel Barenboim nie jest może wybitnym specjalistą od Chopina, ale Noworoczny Koncert w Wiedeńskiej Musikverein poprowadził w tym roku bosko! Nieprawdaż?

sobota, 21 marca 2009

Brudne, męskie buty - scenka

Marian umówił się z Tadeuszem w sopockim Złotym Ulu. Wiele lat temu grał tam na fortepianie miły, starszy człowiek, z którym lubił gawędzić. W przerwie wychodzili razem na zaplecze i Marian częstował pianistę dobrym, amerykańskim papierosem. Bo trzeba powiedzieć, że Marian palił mało, ale za to dobrze.


Rozmawiali na różne tematy, czasem też o kobietach. Pianista, jako człowiek starszy i doświadczony, udzielał dużo młodszemu towarzyszowi ważkich, życiowych wskazówek. Między innymi o tym jak poruszać się w przedziwnym świecie kobiet.
- Trzeba być zawsze uważnym – mówił, strzepując w charakterystyczny sposób, długim, wypielęgnowanym palcem, popiół z papierosa. - Musisz je bacznie obserwować i wyciągać wnioski. To świat zmieniający się dynamicznie, bez żadnych, znanych nam standardów.
- Słyszałem o tym – odpowiadał poważnie Marian i obaj zaciągali się dymem rozmyślając chwilę o owym zaczarowanym świecie.
- Musisz mieć zawsze czyste buty i nie używać mocnych słów. Zwłaszcza przy kobietach samotnych. Naskoczą na ciebie, a w kupie są silne, mimo że udają słabe. Nawet nie zauważysz jak cię zatłuką, zetrą na miazgę. Jeśli zrozumieją, że jesteś bezużyteczny.
- Bezużyteczny do czego? - pytał wtedy Marian.
- Do niczego - odpowiadał stary pianista i wypuszczał piękne koło z dymu.
- A do czego potrzebny jest właściwie kobiecie mężczyzna? – pytał po chwili Marian, zerkając na przemykające po zapleczu kelnerki.
- Tego nigdy się nie dowiesz. To ich tajemnica. Moi koledzy powiadają, że one same nie wiedzą. Poza tym to też się zmienia jakoś tak dynamicznie. Konia z rzędem temu, kto wie o co chodziło Nastazji Filipownej w Idiocie, prawda?
- No ale skoro nie wiadomo o co chodzi, to może chodzi, wie pan o co?
- To obiegowa, mizoginiczna opinia Marianie, nie powtarzaj jej - odpowiadał wówczas, trochę może zbyt nerwowo, pianista - to wytrych, którego mężczyźni używają zamiast klucza. Prawda, potrafi on otworzyć wiele drzwi, ale nigdy to nie będą twoje drzwi Marianie.

Po tych słowach gasił uważnie w popielnicy papierosa, kłaniał się i wracał do pracy. Marian zostawał jeszcze chwilę na zapleczu patrząc w ślad za niknącym w zadymionej sali mężczyzną. A gdy dochodziły go pierwsze nuty strego przeboju „Smoke gets in your eyes...” wstawał wolno i wychodził tylnym wyjściem, uśmiechając się do niezbyt młodej kobiety na zmywaku. Z pewnością bardzo samotnej, bo przyglądała się z wielką uwagą jego butom.

A Tadeusz znów nie przyszedł.
...yar

piątek, 20 marca 2009

Jak gęś...

Najpierw cytat, który przytoczyła pewna dziennikarka obywatelska na portalu wiadomości24:

„Istota mojej pracy to wchodzenie na coraz wyższe poziomy rozwoju duchowego, gdzie jest dobro, miłość, zdrowie, młodość, mądrość. W ten sposób schodzi się z drogi chorobom, jeżeli już są, to ustępują. Aby to nastąpiło, należy przepracować człowieka we wszystkich jego fazach rozwoju: poczęcie, okres prenatalny,okołoporodowy, karmienie, dzieciństwo, dojrzewanie, dorosłość, a także przed poczęciem - przodków dających nam kod genetyczny oraz poprzednie wcielenia. Tak żyć, żeby nie chorować.”
Teraz cytat z samej dziennikarki komentującej ironicznie powyższy fragment:
„Poprostu genialne! Tak żyć, żeby nie chorować! Nie jestem tylko pewna, czy z tym „prenatalnym” facet nie przesadza, ale to może jakoś dogadac z panem Gowinem. Potem już tylko Lufthansa i wszyscy będziemy zdrowsi.”


Nie wiem czy bardziej obawiać się liberalnych polityków prawicowych, czy zadufanych w sobie i w swojej wiedzy absolutnej, silnie ateistycznych dziennikarek obywatelskich. Które nie rozumiejąc co to jest rozwój duchowy (bo pewnie dialektycznie ducha odrzuciły), nie zdają sobie sprawy z tego, (o czym wiedzieli już wschodni mędrcy przed naszą erą, a teraz rozumieją nawet co poniektórzy [mądrzejsi] lekarze z naszych bidnych ośrodków zdrowia), że ciało i dusza człowieka to jedność i ciało leczyć można też wpływając i kształtując ducha właśnie. Że zdrowy duch, to zdrowe ciało (niekoniecznie odwrotnie). Nie słyszały o Freudzie, Jungu i wpływie podświadomości na zdrowie, a rebirthing dla nich to czarna magia, którą trzeba zwalczać i wyśmiewać niczym Kościół stare, pogańskie zwyczaje.

Jeśli nie potrafimy stawić czoła lękom, żyjemy w napięciu, w stresie, a stres powoduje choroby. O tym wiedzą już dzieci w podstawówkach. Rozszerzanie świadomości to wyciąganie z podświadomości, ( o której istnieniu przypuszczalnie autorka nie słyszała) lęków, które przetworzone na informacje powodują, że to my decydujemy o naszym życiu, a nie nasza podświadomość, że łatwiej nam nasze problemy rozpoznawać, a lęki oswajać. A to wpływa na nasze fizyczne zdrowie.

Nie twierdzę, że wszystkie niemedyczne metody działania są dobre. (Bardzo trudno zdefiniować w tym wypadku słowo „dobre”. To tak a propos teorii dezintegracji pozytywnej o której w komentarzu do poprzedniego artykułu wspomniała Jaguś). Ale uważam, że wygłaszając opinię o metodzie należałoby ją najpierw poznać, przynajmniej spróbować zrozumieć, a potem dopiero krytykować. Tego wymaga podstawowy dziennikarski warsztat. Nawet obywatelski.

To ja, z dwojga złego już wolę Gowina z jego przykrym dla mnie światopoglądem i przekonaniami, których nie akceptuję, ale potrafię zrozumieć. Facet przynajmniej szuka jakiegoś konsensusu.
...yar

wtorek, 17 marca 2009

Perły wśród wieprzy

Toczy się burzliwa dyskusja na temat WEB 2.0. Czy nowy, interaktywny internet, to rozwój człowieka, czy raczej jego skretynienie. Czy portale integrujące, blogosfery, forum, dziennikarstwo obywatelskie, to obniżenie dotychczasowych standardów publikacji, wiedzy, sztuki, dziennikarstwa, czy jego urozmaicenie, poszerzenie, rozwój? Czy pieśń użytkownika infosfery warta jest uwagi i notowania na twardych dyskach, czy to niepotrzebny balast i zaśmiecanie świata (w tym wypadku już też i realnego, bo buduje się wciąż nowe serwerownie, by całe potrzebne/niepotrzebne bogactwo/chłam gromadzić)? I czy ktoś z zewnątrz nie powinien tego wszystkiego weryfikować i odsiewać ziarna od plew?


Pewnie jakiś mądrala odpowie: we wszystkim ważny jest umiar, złoty środek. Mądrali odpowiadam: guzik prawda. W tym wypadku nie ma mowy o konsensusie. Tu sprawa rozbija się o ideę: wolność czy nadzór? Idea globalnej sieci to wolność, jak dotąd żadna próba jej okiełznania nie udała się. Internet będzie się rozwijał jak dotąd w olbrzymim pędzie i topił niezliczoną ilość (subiektywnego) dobra jak i zła, które na swej drodze napotka. Czy natrafi w końcu na jakiś zewnętrzny mur?

Jako duchowy liberał jestem absolutnie za tym, by ktoś taki jak ja, więc amator, mógł sobie czasem popełnić jakiś artykulik. Przyznam się, że do pasji doprowadzają mnie zadufane grafomanki, które piszą o sobie „my poetki” ( a czytam je akurat po lekturze, powiedzmy, Rilkego), publikujące tony szmiry na swoich koszmarnie niegustownych blogach. Lecz wiem, że ktoś może dokładnie to samo powiedzieć o mnie, mojej „twórczości” i moim blogu. Co to znaczy? Nic więcej ponad to, że nikt nie jest idealnym ekspertem, niczyja prawda nie jest najprawdziwsza. Każdy dobry ma nad sobą lepszego i nikt nie ma patentu na wiedzę absolutną. A to pozwala rozluźnić skostniałe procedury, zbuntować się i próbować tworzyć nowe.

Czy brak odgórnej kontroli jakości w necie to obniżenie standardów? Pewnie tak, ale któż te standardy ma ustanawiać, jak nie my sami. Miliony użytkowników infosfery. Czy mamy prawo oceniać, powiedzieć, że coś jest do kitu? Artykuł, wiersz, zdjęcie? Oczywiście tak. Ale tylko wtedy nasza ocena ma dla rozwoju netu znaczenie, gdy sami coś stworzymy. Chociażby komentarz pod niedorobionym artykulikiem na jakimś tandetnym portalu dziennikarstwa obywatelskiego, czy kulawą scenkę na blogu, albo profil na portalu społecznościowym. Lub nieostre zdjęcie dziecka na portalu fotograficznym z miliardem takich zdjęć. Mamy wtedy moralne prawo miażdżyć jednych, lub wychwalać pod niebiosa innych. Choćby najbardziej wiochowatym sformułowaniem jakie zna wirtualny świat: „Człowieku, jesteś wielki!”. Nawet gdyby, według innych, autor był karłem moralnym niskiego wzrostu. I tak to działa. Może dzięki naszemu „jesteś wielki” człowiek się (p)obudzi i ryknie niespodzianie czymś mocnym, lub ktoś inny zwróci uwagę na tekst, fotkę, wpis, znajdzie coś inspirującego, link i sam ryknie.

Mamy prawo budować nasz liberalny internet wedle własnych standardów i nie potrzeba nam żadnych zewnętrznych ekspertów. Artysta fotografik, choćby publikował w samym centrum NY dla NG i wymądrzał się na temat gównianego poziomu flikrujących - nie ma dla netu żadnego znaczenia. Bo nie jest stąd. Nic dla netu nie zrobił i nic nie zrobi. Jest bezwartościowy. Sami wiemy co dla nas dobre. To nasze społeczności tworzą mechanizmy i standardy promowania rzeczy wartościowych. Że jeszcze kulawe i pełne zasadzek? Z czasem łatwiej będzie wynajdować to, co lepsze. W oceanie rzeczy niełatwo znajdować perły.

Nie twierdzę jak Joseph Beuys, że każdy człowiek JEST artystą, ale uważam, że każdemu człowiekowi należy dać szansę, by artystą mógł być. Choć przez chwilę i cokolwiek miałoby to w internecie znaczyć. Czy jego pieśń będzie ważna, czy zostanie wygwizdana, zależy od nas, użytkowników.
Wolno nam śpiewać, wolno nam klaskać, wolno nam gwizdać, i nikomu nic do tego.

piątek, 13 marca 2009

O bogowie

- Twój bóg jest idiotą, powiedział Franciszek, odwrócił się i odszedł wolno, stukając parasolem o mokre kamienie. Leopold musiał złapać się ławki.
- Coś ty powiedział? - krzyknął słabym głosem.
Co on wie o mojej wierze, o moim bogu? O mnie wreszcie. Elegancka kobieta, przechodząca nieopodal, spojrzała na Leopolda z niepokojem. Wzrokiem spytała czy nic mu nie jest. Machnął, że nic. Odeszła oglądając się jeszcze raz, po chwili, przed zakrętem.

Nic mu nie jest. Poza tym, że ktoś właśnie zszargał świętość. Zbrukał go. On nigdy by tak o czyimś bogu nie powiedział. Nigdy. Zaraz, zaraz, ale przecież bóg jest jeden; Franciszek obraził też swojego boga. To nie ma znaczenia, że nie wierzy. Bóg jest, bo Leopold w niego wierzy całym sercem, całą duszą. Jakie znaczenie ma niewiara Franciszka wobec głębokiej wiary Leopolda?
Czy bóg ma istnieć, bo ktoś w niego wierzy? Albo nie istnieć, bo inny nie wierzy? Absurd. Ludzie wierzą, bo bóg istnieje. Jaki sens miałaby wiara bez boga? Stwórca nie wymyśliłby takiego absurdu.

Biedny, zagubiony człowiek, pomyślał Leopold. Obraża mnie, bo nie dostąpił łaski wiary. Cierpi, dlatego warczy i gryzie. On Leopold łaski dostąpił, chodzi do kościoła, modli się i jest mu łatwo. W każdym razie łatwiej. Ma swoją wiarę, którą pielęgnuję i która pozwala mu patrzeć na życie inaczej. Mądrzej. Pozwala mu na przykład zrozumieć cierpienie. Łatwiej mu też znosić niepowodzenia. A Franciszek? Biedny, zagubiony. Bez zasad, bez celu. Bóg go opuścił.
Dlaczego bóg opuścił Franciszka, a ukochał Leopolda? Tego nigdy się nie dowie, to tajemnica łaski. I boga, której ludzki umysł nie ogarnie. Bóg dał kiedyś szansę Leopoldowi i on ją wykorzystał, a tamten nie. I po śmierci trafi do nieba. A życie Franciszka, w najlepszym razie, skończy się w chwili śmierci. Chociaż nie. Przecież nie ma znaczenia, że Franciszek nie wierzy w piekło. Piekło go nie ominie. Będzie się smażył całą wieczność.
Bóg jest sprawiedliwy, a Franciszek mógł go przecież nie obrażać.
Nawet jeśli nie wierzy.
Leopold spojrzał w niebo,  uśmiechnął się i dziarsko pomaszerował do domu.

środa, 11 marca 2009

Richard Dawkins

.

wtorek, 10 marca 2009

Z nowego cyklu: Mariana rozmowy z matką

- Hallo?
- Dzień dobry. To ja.
- Dzień dobry mamo, co słychać?
- Wiesz synu, jak tak patrzę na to wszystko, to mi się żyć odechciewa.
- Tak?
Długa, wymowna pauza.
- Mówię, że żyć mi się odechciewa.
- Dlaczego mamo?
- No wiesz, spodziewałam się innej reakcji.
- Przepraszam mamo, ale właśnie biegnie Kowalczyk, chyba będzie drugie złoto. Jakiej reakcji?
- Reakcji na moją śmierć.
- Przecież mama żyje.
- Ale już niedługo. I powiem ci coś jeszcze. Odejdę z tego świata ze świadomością, że nikt mnie nie będzie opłakiwał.
- Mamo, babcia żyła prawie dziewięćdziesiąt lat, prababcia ponad dziewięćdziesiąt, mnie wróżka wywróżyła długowieczność. Jeszcze się trochę pomęczymy na tym absurdalnym świecie.
- Proszę cię, tylko bez taniego egzystencjalizmu. Są inne metody przejścia na tamten świat niż naturalny zgon.
- Mama jest wierząca.
- Przykro mi, że moją wiarę wykorzystujesz przeciwko mnie.
- ...
- Przepraszam cię, nie mogę zbyt długo rozmawiać, gdyż idziemy zaraz z panią Różą i jej synem na zakupy.
- A co kupujecie?
- Będziemy wybierać urnę na prochy pani Róży. Wspominałam ci, że postanowiła się skremować. A synowie obiecali jej sfinansować popielnicę ze szwedzkiego granitu, jako prezent na osiemdziesiąte urodziny. Pani Anna, znając mój dobry gust, poprosiła, bym jej pomogła w wyborze.
- O matko!
- A tak właśnie. Bywają na tym świecie jeszcze normalni synowie, którzy w cywilizowany sposób potrafią rozmawiać ze swoimi matkami o śmierci. Bez ironii i szantażu. Do widzenia.
- Pa mamo. Ubierz się ciepło, bo zimno. Zwłaszcza przy cmentarzach.

(Wszelkie podobieństwo do moje własnej matki wykluczone. Ona w czasie biegu po złoto Kowalczyk, z emocji nie wykrztusiłaby słowa. Przyp. autor scenki.)

I adekwatny filmik z niezapomnianym Pavarottim:

niedziela, 8 marca 2009

8.III

Wszystkiego dobrego Paniom z okazji 8 Marca.

piątek, 6 marca 2009

Delikatnie łaskocząc dziennikarski odbyt

*
"Ach te porywcze, niewyżyte, młode dziennikarki z piórkami łaskoczącymi odbyt.;)"
To okropnie wulgarne (podobno) zdanie, ośmieliłem się wygłosić na forum pewnego portalu obywatelskiego, co spowodowało, że jego naczelny zagroził mi tygodniowym bananem, a dwie znamienite autorki, które, jak się wydawało, dotąd mnie lubiły, rozpoczęły spór, czy w temacie chamstwa przebiłem już wszystko, co się na portalu wydarzyło, czy może był jeszcze ktoś w jego historii, kto zachował się w stosunku do kobiety (dziennikarki?!) bardziej świniowato niż ja. 
Cóż, tak czasem się rzeczy mają, że facet coś tam niechcący przebije.


Kontrowersyjne zdanie dotyczyło pewnej młodej, ambitnej dziennikarki obywatelskiej, która zdenerwowała się, że zaśmiecam wątek nominacyjny do kolejnych piórek. Pióra są dowodem sukcesu dziennikarza i właśnie młodą, ambitną dziennikarkę zgłoszono do kolejnego wyróżnienia. A tu włażę ja i śmiecę swoimi śmiesznymi problemami. (Ponieważ w owym wątku mnie też polecano do pióra, poprosiłem, by tego nie robiono, bo pióra mnie mierzą. Nie napisałem od razu, że nie lubię piór, bo mam wrażliwy odbyt, gdyż byłem wówczas mało pobudzony).
Tak więc włażę ja, jak cham w gnojowicę, w przyjemny wątek i protestuję przeciw kastrującym właściwościom pierza, przez co znaczenie nagrody ulega przykrej dla ambitnej autorki deterioracji. Bo należy wiedzieć, że pióra na hipotetycznym portalu o którym mowa, nie służą do lepszego pisania, lecz do wycinania. Artykułów i komentarzy. Innym słowem - pierze cenzurujące. Ewenement na światową skalę.
Innych autorów ze mną dyskutujących z jakichś powodów autorka nie ostrzegła, a była na tyle opierzona, że miała realną możliwość mnie z forum skasować. Na dodatek już kiedyś mój komentarz wywaliła. Dlatego zareagowałem ostro. No i się stało co się stało. Właściwie nie wiem co się stało, bo ja się przecież nagle nie zmieniłem. Zawsze pisałem mocno. Może zmieniło się coś nagle w tych, którzy mnie zaczęli potępiać, a wcześniej wielokrotnie chwalili.
To być może.

Mówiono mi, że na omawianym portalu odbyło się już kilka wojen związanych z nagminnym usuwaniem komentarzy i cenzurą. Wielu dobrych autorów odeszło, bo nie mogło znieść wyrzynania, ciągłych afer i pouczeń. Mimo to nadal osoby dostatecznie upierzone, mogą moderować artykuły innych autorów. Tak zadecydowali panowie programiści i nadal władzę dziennikarską się rozdziela. I wciąż dochodzi do spięć, dowodem czego są niedawno wprowadzone ograniczenia w regulaminie moderacji. 

W instrukcji dla obywatelskich cenzorów redaktorzy ostrzegają, że NIE WOLNO "moderując" tekst, zwracać autorowi uwagi, że robi literówki, gdy samemu popełnia się błędy tego samego rodzaju. (Czyli opierzony nie powinien pisać na przykład tak: Uwarzaj na literuwki, bo robisz ich za durzo.).

To doprawdy już jakieś kuriozum. Informuję, że aby móc moderować samodzielnie teksty, trzeba mieć na owym portalu cztery pióra i poważną ilość artykułów. Powyższy tekst jest więc skierowany do autorów wyróżnionych czterokrotnie za osiągnięcia na polu obywatelskiego dziennikarstwa. Nie analfabetów.

Wchodzisz między wrony, musisz krakać jak i one. (Podobno przysłowia są głupotą narodów). Napisała mi je pewna starsza (stażem) dziennikarka, odnosząc się do mojego protestu względem pierza. Może i tak trzeba. Ale mnie się wydawało, że dziennikarstwo polega raczej na niezgodzie na to, co według nas głupie lub niesprawiedliwe i pokazywaniu tego światu. Myślałem, że dotyczy to również środowiska dziennikarza, czyli gazety lub portalu w którym publikuje.

Moja ogólna refleksja jest następująca: 
Niektóre portale obywatelskie przypominają mi jako żywo czaty. Tam też jest administracja, która nagradza (kolorkiem) grzecznych czatowników, a karze (banem lub kopem) niegrzecznych. Są operatorzy, którzy realizują swoje ambicje poprzez posiadanie władzy, jest dyrekcja, która władzę rozdziela. Władza też jest kastrująca, bo można delikwenta wywalić za mordę z pokoju i tym samym zabronić mu publikowania swoich głębokich przemyśleń. Z czego korzysta zapamiętale. Są pochlebcy, są koterie i są buntownicy. Są wreszcie banici, którzy wykluczeni ze społeczności uprzykrzają administracji życie. Jak ja teraz.

Taka jest ta nasza mała globalna wiocha. A na wiosce zawsze łatwo zarobić w ryja. 
Za byle co.
...Yar

Na zakończenie stosowny film:

czwartek, 5 marca 2009

Podróż do Werony

Marian dowiedział się, że pewien portal organizuje konkurs pisarski z okazji Ósmego Marca. Gdyby wygrał, mógłby Jadźkę zabrać na dzień do Werony. Jeden dzień, to akurat tyle, żeby za wiele nie wydała. W chałupie się nie przelewało. Kiedyś wziął małżonkę w romantyczną podróż do Kazimierza. Czy do Kluczborka, teraz już nie pamięta, bo to było z okazji 10-tej rocznicy ślubu. Na tydzień ją wziął. Lało, nudziła się, łaziła po sklepach, po restauracjach i zrobiła debet na karcie. I to na początku miesiąca. Do końca roku pluł sobie w brodę. Czyli siedem trudnych miesięcy.

Problem z jednodniową Weroną był taki, że konkurs należało wygrać. Temat Marianowi średnio się spodobał: „Używając minimum tysiąca słów opiszcie idealną podróż w jaką chcielibyście zabrać swoje kobiety z okazji Dnia Kobiet”.
„Swoje kobiety”?! Raz użył sformułowania „moja kobieta”, w żartach, na imieninach u Tadzia i miał tydzień cichych dni bez obiadu. Gdy nieśmiało pytał czy ona wie jak straszną jest śmierć głodowa, słyszał:
- Podobno masz własną kobietę, może ona ci zrobi obiadek? Bo ja ani myślę!
Ale Jadźka nie musi wiedzieć od razu co wygrał, powie jej dopiero w Weronie. Tam mu gotować nie będzie.
.

Wymyślił, że może napisze poemat. To by dopiero było coś. I jakie oryginalne. Kiedyś przecież pisał wiersze. Jeszcze w ogólniaku. Szalenie romantyczne. Do Madzi i Kalinki. One się nie lubiły i nie było szans, aby się zgadały, że im dedykuje te same poematy.
Wziął zeszyt w kratkę, siadł przy biurku i zaczął tworzyć. Słabo mu szło. Skreślał, wycierał gumką, klął, rechotał i na zmianę płakał. Wściekał się i śmiał histerycznie, bujał nerwowo na krześle, aż się w końcu zwalił z hukiem na podłogę i boleśnie stłukł ramię. Nawet Jadźka na chwilę przerwała rozmowę, żeby spytać co się stało. Ale rozmasować zbolałego ramienia nie mogła, bo akurat gadała w ważnej sprawie z przyjaciółką przez telefon. Zwykle tak bywa, gdy jest mu niezbędna. Sam sobie ramię rozmasował i wrócił do pisania. Walczył do wieczora. Wypił przy tym piętnaście herbat i ćwiartkę wódki gorzkiej żołądkowej, zjadł osiem pomarańczy, dwie mandarynki, trzy Prince Polo w białej polewie i dwa Pischingery. Siedem razy był oddać mocz i raz poszedł do warsztatu poheblować, żeby złapać wenę. Na nic. Szło paskudnie ciężko. Późnym wieczorem polazł na strych i wyciągnął ze skrzyni starą marynarkę. Pisał w niej maturę i chyba właśnie wiersze. Wyglądała całkiem jeszcze nieźle. Zniósł do pokoju, przetrzepał i założył. Ale strasznie ciągnęła w plecach i nie mógł się ruszyć. Nie mówiąc o pisaniu. Pomyślał z satysfakcją, że się wzmocnił w barach.

Gdy dniało, miał dwie zwrotki. Trochę mało. Wcześniej wyliczył, że licząc pięć słów na wers, będzie potrzebował pięćdziesiąt zwrotek. Przeczytał głośno:

Mą kobietę wziąłbym do Werony
bardzo romantycznie, miło i subtelnie 
ona w ładnej kiecce i na koniu wronym
ja na białym, a we włosy wpiął bym kwiaty letnie

Niosłyby nas kłusem szkapy rącze
tuż przy lesie, by wiatr w liściach szeptał pieśń miłosną
w nas by wrzały serca wciąż gorące
księżyc gasił w żyłach krew tętniącą.

- Ależ gówno – z obrzydzeniem trzasnął zeszytem o ziemię - nic już we mnie romansu nie ma! - krzyknął. - Cudaczne to i nieprawdziwe. I te szkapy jeszcze. Naciągane i wyjące jakieś. Rytm koślawy, nic tam z galopujących jambów ni trochei. Ani równe to, ani płynne. Kiedyś moje wersy maszerowały jak wojska napoleońskie. Teraz lezą niczym spróchniałe markietanki. Tym nie wezmę pierwszej nagrody w konkursie na poważnym portalu. Takim poematem może by się wygrało jakąś metaloplastykę w konkursie poetyckim w klubie osiedlowym. Do diaska. Muszę coś wymyślić – mruknął i poszedł spać, bo padał z nóg i ramię bolało.

Rano zbudziły go koty. Był marzec i chyba spółkowały na balkonie.
- Cisza do cholery! – wrzasnął - Poeta śpi!

Śniło mu się, że był na targach budowlanych. On, gdyby mógł wybierać, to w podróż marzeń pojechałby na jakieś duże targi dla majsterkowiczów. Najlepiej do Niemiec. Ci to mają asortyment. Ale Jadźka by się nudziła. Chociaż gdyby zrobiła debet, kupując wiertarki, wyrzynarki i inne niezbędne majsterkowiczowi narzędzia, nie miałby jej za złe. Wcale. Jadźka nie rozumie ile romantyzmu jest w heblowaniu prostego kawałka drewna. Takie struganie, poza tym, wyrabia muskuły potrzebne mężczyźnie w innych sprawach. Jeszcze bardziej romantycznych niż samo heblowanie. Chociaż jak tak się zastanawia, to Jadźka wcale już taka uczuciowa nie jest jak kiedyś. Chociaż ma napady, tyle że rzadsze. Co gorsze w mało odpowiednich momentach. On się, dajmy na to, kłóci z jakimś niedoważonym fagasem na forum, a ona go zachodzi z tyłu, obejmuje i całuje w karczek. I jemu cały nerw przechodzi, traci rezon i retorycznie się fagasowi podkłada. Reszta się śmieje, że się tak dał. On jest wściekły i raczej nici z przytulanki. Jadźka się dąsa i chowa mu gdzieś Heinekena na wieczór. On się ciska i romantyczny wieczorek szlag trafił.

Może rację ma Rene Girard, pisząc o „kłamstwie romantycznym”. Że romantyzm to miast wyrażania, raczej fałszowanie uczuć. I jedynie sentymentalna gestykulacja. Niczym hel z balonu, po którym płaczesz ze śmiechu, ale łzy nieprawdziwe. Może nie ma co się napinać z tą Weroną.

I Marian postanawia, że pójdzie zaraz do OBI i pomaca się z młotkiem pneumatycznym niemieckiej firmy Kress. Bowiem nic nie jest w stanie zastąpić prawdziwego uczucia mężczyzny do solidnego narzędzia. Żadna Werona, ani żadna kobieta. Nawet ósmego dnia marca.
...Yar



Artykuł miał wisieć na portalu wiadomości24. Od rana, gdy go dałem do moderacji,  do 22:00  nie otrzymał akceptacji redakcji, dlatego wieszam go na blogu. Wygląda na to, że się panom redaktorom nie spodobał.

środa, 4 marca 2009

Partia Palikota z Kutzem

Dziś wstałem o 9:00. W miarę zdrowy. Człowiekowi starszemu nie wypada być całkiem zdrowym, dlatego piszę "w miarę". I w dobrym humorze wstałem. Najpierw odczytałem ostatni wpis z dziennika Palikota: "Jestem zwolennikiem prawa do śmierci".

Potem wszedłem na wiadomości24 i tam znalazłem, dzięki nieocenionej pani Jadwidze Kowalczyk, link do artykułu "Śmierć i logika", autorstwa Elżbiety Binswanger-Stefańskiej. Artykuł traktuje o swoistej translogice w religii. Polecam też inny na ten sam temat: Eutanazja w etyce katolickiej.

Obie te lektury, posła i Elżbiety Binswanger-Stefańskiej spowodowały, że pomyślałem sobie, że gdyby powstała partia polityczna Palikota z Kutzem, to bym się chyba zapisał. I ciągle uważam, że politycy im podobni, mówiący wprost, bez ideologicznej nadbudowy, to jedyny sposób na uzdrowienie polskiej polityki. A też i ratunek dla nas wszystkich.
Definicję "nas" podam innym razem, bo muszę ją przemyśleć.

I stosowny Hindemith:

wtorek, 3 marca 2009

Milestones

Nabyłem wczoraj w celu posiadania niezwykłą pozycję muzyczną. Nazywa się ona "MILES DAVIS ORIGINAL ALBUM CLASSICS". Wiele w jednym, czyli pięć znakomitych, wczesnych płyt boga jazzu - Milesa, w jednym opakowaniu.


.

Jakie płyty?
Round About Midnight, Milestones, 58 Sessions, Miles Ahead, Porgy And Bess.

Kto gra?
Między innymi: John Coltrane, "Cannonball" Adderley, Bill Evans, Red Garland, Paul Chambers, "Philly Joe" Jones, Jimmy Cobb. Do tego jeszcze aranżuje Gil Evans.
To jest dobry okres Davis'a. Kreatywny. Między innymi dzięki współpracy z Gilem.

Znawcom jazzu nie muszę tłumaczyć co to za rarytasy. Dla drugich jeden utwór z płyty:

Kompozycja innego geniusza Theloniusa Monka "Round Midnight". Grają mistrzowie.

...Yar

poniedziałek, 2 marca 2009

Adamek kontra Banks

Banks bał się Adamka, to było widać od pierwszych rund. Po kilku ciosach w wątrobę "respect" Banksa do przeciwnika wzrósł do takich rozmiarów, że sparaliżował go całkowicie. A po silnych kontrach, które na naszym bokserze nie zrobiły większego wrażenia, Banks po prostu odpuścił. Ale wcale nie był chłopcem do bicia. Piękna, mądra walka i efektowne zwycięstwo.
Uwielbiam profesjonalny boks. I inteligentnych bokserów. Słuchajcie komentarza:



Banks nie mogąc się doczekać walki z Maccarinellim, zdecydował się na walkę z Adamkiem za dużo mniejsze pieniądze. I zarobił pierwszy knockout w życiu. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie.
Polecam wywiady z trenerami Adamka i Banksa przed walką: bokser.org.
...Yar

niedziela, 1 marca 2009

30 czy 500?

30 to ilość czytających artykuł na blogu w ciągu dwóch dni, 500 - na portalu wiadomości24.pl.

30 to samodzielność, ale też samotność w sieci, ale także brak cenzury, czyli przykrej ingerencji osób trzecich w tekst; 500 to możliwość kontaktu z innymi autorami, rywalizacja, mobilizujące plusy, (nie zawsze mobilizujące) komentarze, uczestnictwo w życiu publicznym

30 to odrzucenie ego wymagającego hołubiących tłumów; 500 to (potencjalna) możliwość kariery

30 to niezależność, ale też brak stymulacji; 500 to siła organizacji dodana do własnej

30 to własność, to JA; 500 to komuna, czyli MY

30 to czytelnicy, którzy przychodzą tylko dla autora; 500 to w większości czytelnicy przypadkowi, trafiający na artykuł z powodu lansu redakcji, lub inni autorzy czy tający (z niejakiego musu) konkurenta do sławy

30 to żmudna praca nad sobą; 500 to możliwość łatwiejszej popularności

30 to możliwość wyboru każdej formy, korzystania z dowolnych multimediów; 500 to ograniczenia wynikające z indolencji programistów w24, którzy nie potrafią zrobić galerii zdjęć nie zawieszającej systemu, nie mówiąc o wyświetlarce filmów

30 czy 500?

Co wybrać, zastanawiał się wczoraj na spacerze po jego ukochanym lesie autor bloga:



piątek, 27 lutego 2009

Dlaczego medialne kuce nie zachwycają?

Notatką tą pragnę kontynuować serię artykułów, które zapoczątkowałem na portalu "wiadomości.24". Cykl miał ambicje odpowiadać na ważne pytania Polaków. Niestety, ponieważ na wspomnianym portalu nie ma praktycznie możliwości ubarwienia artykułu wstawkami multimedialnymi, co jest absolutnie konieczne, by przyciągnąć czytelnika masowego, na którym mi bardzo zależy, artykuł wieszam na blogu.

Chcę dziś udowodnić tezę tak karkołomną, że jej na wszelki wypadek nie wyjawię. Poza tym, temat jest śliski, bo dotyczy mediów, a te, są niesłychanie wrażliwe na krytykę. Pisać bowiem będę o gwiazdkach medialnych, wypromowanych na siłę, z niezrozumiałych powodów, na przekór zdrowemu rozsądkowi; z przyczyny całkowitego spsienia naszych mediów. Głównie telewizyjnych.

Najpierw trochę (pre)historii.

Nie tak dawno jeszcze, bo trzydzieści-czterdzieści lat temu, polski światek artystyczny różnił się od tego, który mamy dziś. Piosenki na estradach śpiewali piosenkarze, akompaniowali im pianiści, tańczyli tancerze, programy prowadzili konferansjerzy, w cyrkach występowali cyrkowcy, żarty opowiadali satyrycy, a muzykę tworzyli kompozytorzy. (Jako dziecko pamiętam czasy, gdy do naszego domu wczasowego przyjechał pianista z recitalem utworów Lista, ale to prehistoria.) Żeby było jasne; w artykule zajmować się będę muzą lekką. Poziom występów był różny. Na prowincji (czyli, jak mawiali estradowcy „w kartoflach”) zwykle działo się gorzej, ale źle nie było. Na dobrego satyryka ze stolicy waliły tłumy, a gdy miała śpiewać znana piosenkarka, ludzie przyjeżdżali z pobliskich wiosek, żeby poczuć powiew większego świata.

Potem nadeszły czasy telewizji. Podupadła estrada i występy na żywo w klubach oraz domach kultury. Każdy mógł usłyszeć najlepsze produkty wybitnych artystów, piosenkarzy, kompozytorów we własnym domu. Za darmo. To były niezłe czasy telewizji. Wyróżniał się wtedy wybitnie Kabaret Starszych Panów. Był świetny Teatr Telewizji, dobre programy publicystyczne. 



Potem nastał okres ideologii. Rządów Radiokomitetu. Mieszania się durni w sztukę, w rozrywkę we wszystko. Szybko zaczęło się psuć. Łatwo to zauważyć w działaniu polityki na polski, coraz bardziej telewizyjny, big bit. Po Niemenie, Klenczonie powstawać zaczęły rockowe grupy folklorystyczne w myśl politycznego hasła: „Polska młodzież śpiewa polskie piosenki”. Nijakie, biedne, cudaczne. Za to ładnie prezentujące się na ekranie. Już wówczas zaobserwować można było tak zwane „parcie artystów na szkło”. Bowiem popularność wiązała się głównie z telewizją. Co tv skrzętnie wykorzystywała, wywierając presję. Prostytuując artystów, dopasowując do własnego, coraz bardziej jarmarcznego wizerunku..

Mam jeszcze jedną, glówną pretensję do telewizji za to, że uformowała tak zwaną medialną publiczność masową. A masy chcą mieć wpływ na kształtowanie tego co wokół nich; pragną dostosować świat do swych niezbyt wyrafinowanych potrzeb. Masy potrzebują przeciętności i przez to przyczyniają się do jej dominacji. Także w mediach. Psują wszystko na co mają wpływ. Zainteresowanych odsyłam do „Buntu mas” Jose Ortegi y Gasset'a. Tam destrukcyjne działanie masowości opisane zostało najlepiej.
Telewizja stale rosnącym masom swoich odbiorców nadawała coraz większe znaczenie. Jednocześnie coraz bardziej się od nich uzależniając. Masy potrzebowały rozrywki na swoim poziomie i dostawały co chciały.

Pamiętacie „Wicherka”? Od niego zaczęła się tragedia. On pierwszy zamienił prezentację pogody w medialny show. Wykorzystując w tym celu interakcję z widzem masowym, której symbolem stał się nienaturalnych rozmiarów grzyb-prawdziwek na ekranie tv. Masy potrzebowały wiedzieć czy będzie lało i popatrzeć przy okazji na dziwactwa przyrody. Bardziej niż na Demarczyk czy Koftę. A telewizja to sprytnie wykorzystała.

Teraz Zubilewicz, Omena czy Kret, mają podobno Międzynarodowy Festiwal Prezenterów Pogody. I to w samym Paryżu. Trudno uwierzyć!

Oglądając dziś pogodynki-show, za każdym razem boję się, że stanie się coś strasznego. Ktoś sobie zrobi krzywdę. Wypadnie z okna, spadnie z drabiny, zadławi się, porazi go prąd, połamie nogi przez wysokie szpilki na wyślizganej i czystej (bo dopilnowanej przez redaktora Durczoka) podłodze, albo po prostu zabije się skacząc z Wielkiej Krokwi. I tak, efektownie zejdzie na wizji z wizji. (Czasem mam brzydkie wrażenie, że władze tv czekają na taki przypadek. Jakaż byłaby oglądalność!). Dlaczego naraża się tych biednych ludzi na niebezpieczeństwa? Odpowiedź jest łatwa. Prognozy pogody mają najwyższą oglądalność wśród mas. A masy nie lubią się nudzić. Z czego znów telewizje czerpią garściami.

Okres disco polo

Przypominam sobie, jak to po1989 roku, gdy dolar nagle staniał i pod polskie strzechy trafiły „instrumenty” elektroniczne CASIO, młodzi mieszkańcy wsi i małych miasteczek postanowili wziąć sprawy (kultury) w swoje spracowane dłonie i sami poczęli komponować utwory popularne, do których, a jakże, pisali teksty. I jakby tego było mało, oni je osobiście wykonywali. Na estradach. Początkowo remiz. Towarzyszyły im koleżanki we własnych układach choreograficznych, które przypominały dzisiejsze ćwiczenia pracowników japońskich koncernów i w samodzielnie zaprojektowanych kostiumach à la radziecki kosmonauta - z ceraty. Myślałem wówczas, że to taka sezonowa moda, dziwactwo. Że przeminie. Że proste chłopaki też mają prawo korzystać z samograjów, które obsłużyć można jednym, nierzadko brudnym paluchem. Ale ci domorośli „artyści” przeprowadzali się szybko do większych miasteczek, potem do podwarszawskich osiedli, by skończyć w samym centrum stolicy. Pamiętam, gdy jeden z szanowanych prezenterów telewizyjnych pierwszego programu, który transmitował Galę Piosenki Chodnikowej w Sali Kongresowej, w jakimś wywiadzie powiedział, że disco polo jest tak samo wartościową sztuką jak muzyka ludowa, oniemiałem. Gdy inny, wybitny znawca tematu (chyba w mundurze) dodał, że lekceważąc tę ważną gałąź polskiej kultury, gardzimy 20 milionami ludzi, którzy jej słuchają – miałem łzy w oczach. Zapewniam - nie ze wzruszenia. I tak potworny kicz stał się usankcjonowaną przez publiczną TV częścią kultury masowej, żeby nie powiedzieć narodowej. A tysiące rolników, mechaników, krawcowych, kelnerek, spawaczy, uczni zawodówek, zostało z tygodnia na tydzień piosenkarzami, kompozytorami, tekściarzami, tancerzami i showmanami. Do tego pokazywano ich w pierwszym programie TVP, czym Telewizja Polska realizowała ważną misję publiczną. To była prawdopodobnie jedna z pierwszych telewizyjnych prób obsadzenia zwykłego ludu w nie swoich (w dodatku artystycznych) zawodach, w celu rozbawienia innych.
Przed odbiornikami zasiadła rozsmakowana w Nowej Kulturze publiczność masowa, która dostała dokładnie to, czego do swego zafajdanego szczęścia potrzebowała.


Fragment utworu grupy Atlantis "Taka mała". Nagranie pochodzi z transmitowanego przez publiczną telewizję programu: "Gala piosenki chodnikowej". Proszę zwrócić uwagę na układ choreograficzny piosenkarza oraz emocjonalne solo pianisty. 

Szybko okazało się, że widz masowy nie przepada za profesjonalistami. Profesjonalista publikę nudzi. Zachowuje się typowo, śpiewa czysto i wyraźnie, nie rozpłacze się, nie ucieknie ze sceny, w tańcu się nie wywali. Wszystko mu się udaje, co dla przeciętnego widza jest denerwujące. Człowiek masowy nie jest jednostką wybitną i nie potrzebuje widzieć na ekranie ideałów. Chce widzieć w telewizji trochę z siebie i temu kibicować. Zamiast nudnawych intelektualistów z kulturalnym posłannictwem, chce prostych ludzi, których rozumie. A jeszcze lepiej, gdyby byli głupsi od niego, i żeby można było się z nich czasem pośmiać. Bez spoglądania na boki, czy śmiać się wypada. Jak w teatrze, na darmowym spektaklu ufundowanym przez snoba-dyrektora-magistra. Słowem, potrzebuje medialnych kuców. Różowych, napompowanych, pustych w środku.
Ale rzecz najistotniejsza; okazało się, że człowiekowi masowemu, podobnie jak inżynierowi Mamoniowi, podobają się melodie, które już raz słyszeli. I ten ważny przepis nie dotyczy wyłącznie piosenek.

Telewizje to zrozumiały i oszalały. Dwie recepty na masowy sukces pojawiły się jak na tacy: gwiazdy medialne nie muszą być utalentowane, ani niczego umieć, wystarczy, żeby miały dość znaną twarz. Nawet pieniędzy na promocję nie trzeba wydawać, bo przecież cała masa ludzi pojawia się kilka razy dziennie w różnych serialach, programach telewizyjnych, dziennikach itp. Wystarczy wziąć na przykład prezenterkę pogody, której twarz widz masowy kojarzy, ładnie ją ubrać i kazać śpiewać, fikać koziołki, tańczyć, jeździć na łyżwach albo po prostu istnieć na ekranie, w jakimś kretyńskim niby eksperymencie socjologicznym typu Big Brother. Widzowie za show zapłacą. Czasem przymusowo - z abonamentu.

Chciałbym na koniec powiedzieć, że są w naszej telewizji rzeczy, które mi się podobają. Nie każda interdyscyplinarna rywalizacja jest głupia i słaba. Bywają na przykład świetnie, profesjonalnie tańczące wokalistki czy aktorki. I to nasze, nie amerykańskie. Tam to rzecz normalna, bo tamte kobiety, (w większości feministki, bo w Ameryce są prawie same feministki) potrafią wszystko. Tam aktorka musi umieć śpiewać, a piosenkarka tańczyć. U nas feministek mniej, więc czasem się ekscytujemy, gdy aktorka ładnie zatańczy, albo w miarę czysto zaśpiewa.
Choć masy i tak wybiorą esemeskami tę, która częściej pokazała się na ekranie. Wedle przepisu inżyniera Mamonia.
I o to (im) chodzi.


środa, 25 lutego 2009

Gotowość...

Nieprawdą jest, że nie wolno odkładać rzeczy na później. 
Że koniecznie trzeba żyć teraz, od razu - pełnią płuc. 
Jeśli pragnę robić w życiu coś naprawdę ważnego, muszę być na to przygotowany. Muszę się do tego sposobić.
Może się stać i tak, że życie przeminie, a ja gotowy nie będę. 
Trudno. 
Nieprzygotowany i tak niczego bym nie osiągnął.
Yar...

Szukałem na YouTube filmu z  filozofem Jose Ortegą y Gasset'em. Oto co znalazłem. Uwielbiam za to internet.
/Koniecznie włączyć dźwięk!/