wtorek, 31 marca 2009

Moje odkrywcze wyprawy

Na mojej dzisiejszej wyprawie rowerowej napotkałem takie oto rośliny:


Kojarzą mi się z racji koloru z Dodą, naszą polską gwiazdą. Czy ktoś wie jak się te rośliny nazywają? Bo jeśli to ja pierwszy je odkryłem, to nazwę je "dodki".

A to niżej to jak mniemam czapla? Czy tu również wywęszyłem jakiś nowy gatunek brodzącego ptaka? Póki co jeszcze nie mam nazwy, choć z racji długości nóg ...  Nie kończę, żeby nie było, że mi się wszystko z Dodą kojarzy.

O wysokiej sztuce i wysokich obrotach

Dwa dni temu program drugi TVP pokazał film dokumentalny "Piotr Anderszewski - podróżujący fortepian". Film został wyemitowany w godzinach nocnych po to, żeby nie obejrzał go, boże broń, żaden rano wstający robotnik, i TVP nie straciła masowego odbiorcy, koniecznego do odbioru programów misyjnych typu "gwiazdy tańczą na lodzie".  Z tych samych powodów TVP tylko kooprodukowała dokument, bo po tańcach nie wystarcza kasy na porządne dokumenty dla kulturalnych elit, których prawie już nie ma. Na stronie PISF znalazłem taką informację:

"Dokument muzyczny "Piotr Anderszewski - Podróżujący Fortepian" Brunona Monsaingeon’a, ze zdjęciami Adama Różańskiego, zrealizowany w koprodukcji francusko-polskiej zdobył główna nagrodę FIPA D’OR w kategorii Performing Arts na zakończonym 25 stycznia br. 22. Międzynarodowym Festiwalu Programów Audiowizualnych w Biarritz we Francji.

Pełnometrażowy film z udziałem cenionego na świecie pianisty Piotra Anderszewskiego to muzyczny film drogi, pamiętnik z trasy koncertowej artysty. Został wyprodukowany przez francuską Ideale Audience i polską firmę Ozumi Films, z udziałem Arte France i Telewizji Polskiej S. A. Film jest współfinansowany przez Polski Instytut Sztuki Filmowej.
"

Dokument świetny. Niech żałują ci, którzy go nie widzieli. Być może TVP puści go jeszcze kiedyś. Chociaż nie wiadomo. Ten Anderszewski taki wstrętnie kosmopolityczny.

Poniżej inny dokumencik o pianiście. Tym razem produkcji "Virgin". Tej samej, która postanowiła sponsorować rewelację F1, zespół Brawn GP. Czyli widzisz Zośka, że można godzić dobrą muzykę z bolidami!

niedziela, 29 marca 2009

O sztucznych penisach w F1

Kubica był trzeci, wyprzedzał kilka okrążeń przed metą drugiego, zderzył się z nim i wyleciał z toru. Kubica twierdził w wywiadzie tuż po wyścigu, że gdyby nie wyleciał, walczyłby o pierwsze miejsce. Włodzimierz Zientarski (dziennikarz i komentator) w studiu Polsatu po wyścigu wyrzuca Kubicy, że się pchał, że powinien był odpuścić i wziąć trzecie miejsce. Pytam pana dziennikarza: a może bezpieczniej wziąć czwarte miejsce, albo jeszcze bezpieczniej siódme? A może najbezpieczniej w ogóle nie wsiadać do bolidu, który zasuwa z prędkością 300km/h po (często) zwykłych ulicach?
Rok temu, gdy walczak Hamilton brał wszystko, pamiętam Zienatrskiego, który zarzucał Kubicy kunktatorstwo.
Lubię Zientarskiego za jego serce do F1 i pasję, ale niestety trochę mi się nie podoba jego dziennikarstwo. Jako fachowiec powinien wiedzieć, że zwyciężają tylko ci, którzy mają ciąg na zwycięstwo. Nie na podium, na dobre miejsce, blichtr, laski i kasę, tylko na pierwsze miejsce, na puchar. I wyłącznie to dla nich się liczy.
Kubica jako jeden z niewielu w F1 ma owo parcie, co większość komentatorów zagranicznych dostrzegło i docenia.
 
Palikot na blogu pisze dziś o innym dziennikarzu, Mazurku, który zdrowo onegdaj obśmiał jego wymachiwanie sztucznym penisem i pistoletem. Dziennikarz Mauzrek ani chwili nie zastanowił się nad tym po co Palikot to robił. Dla Mazurka i dla wielu innych podobnych mu klasą dziennikarzy, każdy facet który macha nie swoim penisem to pajac, a z pajaca trzeba się śmiać. Tak są nauczeni. Nie potrzeba się zbytnio zagłębiać w sprawę. A sprawa, jak się okazuje dość głęboka, bo właśnie odebrała sobie życie jedna z ofiar policjantów, na których wybryki starał się zwrócić (i zwrócił, bo ich się sądzi) uwagę poseł Palikot. Za pomocą, nie swojego, penisa.  
Zientarski (po przemyśleniu i wysłuchaniu wywiadu z Kubicą) oświadczył w końcu transmisji, że nie miał racji, że skoro Kubica mógł być pierwszy, to powinien był walczyć, zwłaszcza, że to nie on spowodował kraksę. A co napisze pan Mazurek po wpisie blogowym Palikota? 


I nadal coś dla panów: lekko pijana Netrebko w Traviacie

sobota, 28 marca 2009

F1 Rules

Zaczął się sezon formuły jeden. Nad ranem w dalekiej Australii się zaczął. Od dziś każdego dnia będę się budził przejęty, czy aby czegoś nie przegapiłem. Jakiejś transmisji telewizyjnej z treningu, eliminacji lub bóg broń wyścigu. Nie będę sobie dupy zawracał innymi rzeczami mniej istotnymi niż F1. Czyli praktycznie niczym innym. Może tylko trochę będę pracował, żeby zarobić na kablówkę i piwo konieczne przy transmisjach.

czwartek, 26 marca 2009

Pisanie bloga

Sprawa wygląda następująco:
Normalny człowiek pisze bloga wtedy, gdy nie ma nic lepszego do roboty. Ja akurat mam, więc nie piszę teraz bloga. To znaczy teraz akurat piszę, bo zostałem przymuszony, ale normalnie bym nie pisał. Czy to jasne?


Daniel Barenboim nie jest może wybitnym specjalistą od Chopina, ale Noworoczny Koncert w Wiedeńskiej Musikverein poprowadził w tym roku bosko! Nieprawdaż?

sobota, 21 marca 2009

Brudne, męskie buty - scenka

Marian umówił się z Tadeuszem w sopockim Złotym Ulu. Wiele lat temu grał tam na fortepianie miły, starszy człowiek, z którym lubił gawędzić. W przerwie wychodzili razem na zaplecze i Marian częstował pianistę dobrym, amerykańskim papierosem. Bo trzeba powiedzieć, że Marian palił mało, ale za to dobrze.


Rozmawiali na różne tematy, czasem też o kobietach. Pianista, jako człowiek starszy i doświadczony, udzielał dużo młodszemu towarzyszowi ważkich, życiowych wskazówek. Między innymi o tym jak poruszać się w przedziwnym świecie kobiet.
- Trzeba być zawsze uważnym – mówił, strzepując w charakterystyczny sposób, długim, wypielęgnowanym palcem, popiół z papierosa. - Musisz je bacznie obserwować i wyciągać wnioski. To świat zmieniający się dynamicznie, bez żadnych, znanych nam standardów.
- Słyszałem o tym – odpowiadał poważnie Marian i obaj zaciągali się dymem rozmyślając chwilę o owym zaczarowanym świecie.
- Musisz mieć zawsze czyste buty i nie używać mocnych słów. Zwłaszcza przy kobietach samotnych. Naskoczą na ciebie, a w kupie są silne, mimo że udają słabe. Nawet nie zauważysz jak cię zatłuką, zetrą na miazgę. Jeśli zrozumieją, że jesteś bezużyteczny.
- Bezużyteczny do czego? - pytał wtedy Marian.
- Do niczego - odpowiadał stary pianista i wypuszczał piękne koło z dymu.
- A do czego potrzebny jest właściwie kobiecie mężczyzna? – pytał po chwili Marian, zerkając na przemykające po zapleczu kelnerki.
- Tego nigdy się nie dowiesz. To ich tajemnica. Moi koledzy powiadają, że one same nie wiedzą. Poza tym to też się zmienia jakoś tak dynamicznie. Konia z rzędem temu, kto wie o co chodziło Nastazji Filipownej w Idiocie, prawda?
- No ale skoro nie wiadomo o co chodzi, to może chodzi, wie pan o co?
- To obiegowa, mizoginiczna opinia Marianie, nie powtarzaj jej - odpowiadał wówczas, trochę może zbyt nerwowo, pianista - to wytrych, którego mężczyźni używają zamiast klucza. Prawda, potrafi on otworzyć wiele drzwi, ale nigdy to nie będą twoje drzwi Marianie.

Po tych słowach gasił uważnie w popielnicy papierosa, kłaniał się i wracał do pracy. Marian zostawał jeszcze chwilę na zapleczu patrząc w ślad za niknącym w zadymionej sali mężczyzną. A gdy dochodziły go pierwsze nuty strego przeboju „Smoke gets in your eyes...” wstawał wolno i wychodził tylnym wyjściem, uśmiechając się do niezbyt młodej kobiety na zmywaku. Z pewnością bardzo samotnej, bo przyglądała się z wielką uwagą jego butom.

A Tadeusz znów nie przyszedł.
...yar

piątek, 20 marca 2009

Jak gęś...

Najpierw cytat, który przytoczyła pewna dziennikarka obywatelska na portalu wiadomości24:

„Istota mojej pracy to wchodzenie na coraz wyższe poziomy rozwoju duchowego, gdzie jest dobro, miłość, zdrowie, młodość, mądrość. W ten sposób schodzi się z drogi chorobom, jeżeli już są, to ustępują. Aby to nastąpiło, należy przepracować człowieka we wszystkich jego fazach rozwoju: poczęcie, okres prenatalny,okołoporodowy, karmienie, dzieciństwo, dojrzewanie, dorosłość, a także przed poczęciem - przodków dających nam kod genetyczny oraz poprzednie wcielenia. Tak żyć, żeby nie chorować.”
Teraz cytat z samej dziennikarki komentującej ironicznie powyższy fragment:
„Poprostu genialne! Tak żyć, żeby nie chorować! Nie jestem tylko pewna, czy z tym „prenatalnym” facet nie przesadza, ale to może jakoś dogadac z panem Gowinem. Potem już tylko Lufthansa i wszyscy będziemy zdrowsi.”


Nie wiem czy bardziej obawiać się liberalnych polityków prawicowych, czy zadufanych w sobie i w swojej wiedzy absolutnej, silnie ateistycznych dziennikarek obywatelskich. Które nie rozumiejąc co to jest rozwój duchowy (bo pewnie dialektycznie ducha odrzuciły), nie zdają sobie sprawy z tego, (o czym wiedzieli już wschodni mędrcy przed naszą erą, a teraz rozumieją nawet co poniektórzy [mądrzejsi] lekarze z naszych bidnych ośrodków zdrowia), że ciało i dusza człowieka to jedność i ciało leczyć można też wpływając i kształtując ducha właśnie. Że zdrowy duch, to zdrowe ciało (niekoniecznie odwrotnie). Nie słyszały o Freudzie, Jungu i wpływie podświadomości na zdrowie, a rebirthing dla nich to czarna magia, którą trzeba zwalczać i wyśmiewać niczym Kościół stare, pogańskie zwyczaje.

Jeśli nie potrafimy stawić czoła lękom, żyjemy w napięciu, w stresie, a stres powoduje choroby. O tym wiedzą już dzieci w podstawówkach. Rozszerzanie świadomości to wyciąganie z podświadomości, ( o której istnieniu przypuszczalnie autorka nie słyszała) lęków, które przetworzone na informacje powodują, że to my decydujemy o naszym życiu, a nie nasza podświadomość, że łatwiej nam nasze problemy rozpoznawać, a lęki oswajać. A to wpływa na nasze fizyczne zdrowie.

Nie twierdzę, że wszystkie niemedyczne metody działania są dobre. (Bardzo trudno zdefiniować w tym wypadku słowo „dobre”. To tak a propos teorii dezintegracji pozytywnej o której w komentarzu do poprzedniego artykułu wspomniała Jaguś). Ale uważam, że wygłaszając opinię o metodzie należałoby ją najpierw poznać, przynajmniej spróbować zrozumieć, a potem dopiero krytykować. Tego wymaga podstawowy dziennikarski warsztat. Nawet obywatelski.

To ja, z dwojga złego już wolę Gowina z jego przykrym dla mnie światopoglądem i przekonaniami, których nie akceptuję, ale potrafię zrozumieć. Facet przynajmniej szuka jakiegoś konsensusu.
...yar

wtorek, 17 marca 2009

Perły wśród wieprzy

Toczy się burzliwa dyskusja na temat WEB 2.0. Czy nowy, interaktywny internet, to rozwój człowieka, czy raczej jego skretynienie. Czy portale integrujące, blogosfery, forum, dziennikarstwo obywatelskie, to obniżenie dotychczasowych standardów publikacji, wiedzy, sztuki, dziennikarstwa, czy jego urozmaicenie, poszerzenie, rozwój? Czy pieśń użytkownika infosfery warta jest uwagi i notowania na twardych dyskach, czy to niepotrzebny balast i zaśmiecanie świata (w tym wypadku już też i realnego, bo buduje się wciąż nowe serwerownie, by całe potrzebne/niepotrzebne bogactwo/chłam gromadzić)? I czy ktoś z zewnątrz nie powinien tego wszystkiego weryfikować i odsiewać ziarna od plew?


Pewnie jakiś mądrala odpowie: we wszystkim ważny jest umiar, złoty środek. Mądrali odpowiadam: guzik prawda. W tym wypadku nie ma mowy o konsensusie. Tu sprawa rozbija się o ideę: wolność czy nadzór? Idea globalnej sieci to wolność, jak dotąd żadna próba jej okiełznania nie udała się. Internet będzie się rozwijał jak dotąd w olbrzymim pędzie i topił niezliczoną ilość (subiektywnego) dobra jak i zła, które na swej drodze napotka. Czy natrafi w końcu na jakiś zewnętrzny mur?

Jako duchowy liberał jestem absolutnie za tym, by ktoś taki jak ja, więc amator, mógł sobie czasem popełnić jakiś artykulik. Przyznam się, że do pasji doprowadzają mnie zadufane grafomanki, które piszą o sobie „my poetki” ( a czytam je akurat po lekturze, powiedzmy, Rilkego), publikujące tony szmiry na swoich koszmarnie niegustownych blogach. Lecz wiem, że ktoś może dokładnie to samo powiedzieć o mnie, mojej „twórczości” i moim blogu. Co to znaczy? Nic więcej ponad to, że nikt nie jest idealnym ekspertem, niczyja prawda nie jest najprawdziwsza. Każdy dobry ma nad sobą lepszego i nikt nie ma patentu na wiedzę absolutną. A to pozwala rozluźnić skostniałe procedury, zbuntować się i próbować tworzyć nowe.

Czy brak odgórnej kontroli jakości w necie to obniżenie standardów? Pewnie tak, ale któż te standardy ma ustanawiać, jak nie my sami. Miliony użytkowników infosfery. Czy mamy prawo oceniać, powiedzieć, że coś jest do kitu? Artykuł, wiersz, zdjęcie? Oczywiście tak. Ale tylko wtedy nasza ocena ma dla rozwoju netu znaczenie, gdy sami coś stworzymy. Chociażby komentarz pod niedorobionym artykulikiem na jakimś tandetnym portalu dziennikarstwa obywatelskiego, czy kulawą scenkę na blogu, albo profil na portalu społecznościowym. Lub nieostre zdjęcie dziecka na portalu fotograficznym z miliardem takich zdjęć. Mamy wtedy moralne prawo miażdżyć jednych, lub wychwalać pod niebiosa innych. Choćby najbardziej wiochowatym sformułowaniem jakie zna wirtualny świat: „Człowieku, jesteś wielki!”. Nawet gdyby, według innych, autor był karłem moralnym niskiego wzrostu. I tak to działa. Może dzięki naszemu „jesteś wielki” człowiek się (p)obudzi i ryknie niespodzianie czymś mocnym, lub ktoś inny zwróci uwagę na tekst, fotkę, wpis, znajdzie coś inspirującego, link i sam ryknie.

Mamy prawo budować nasz liberalny internet wedle własnych standardów i nie potrzeba nam żadnych zewnętrznych ekspertów. Artysta fotografik, choćby publikował w samym centrum NY dla NG i wymądrzał się na temat gównianego poziomu flikrujących - nie ma dla netu żadnego znaczenia. Bo nie jest stąd. Nic dla netu nie zrobił i nic nie zrobi. Jest bezwartościowy. Sami wiemy co dla nas dobre. To nasze społeczności tworzą mechanizmy i standardy promowania rzeczy wartościowych. Że jeszcze kulawe i pełne zasadzek? Z czasem łatwiej będzie wynajdować to, co lepsze. W oceanie rzeczy niełatwo znajdować perły.

Nie twierdzę jak Joseph Beuys, że każdy człowiek JEST artystą, ale uważam, że każdemu człowiekowi należy dać szansę, by artystą mógł być. Choć przez chwilę i cokolwiek miałoby to w internecie znaczyć. Czy jego pieśń będzie ważna, czy zostanie wygwizdana, zależy od nas, użytkowników.
Wolno nam śpiewać, wolno nam klaskać, wolno nam gwizdać, i nikomu nic do tego.

piątek, 13 marca 2009

O bogowie

- Twój bóg jest idiotą, powiedział Franciszek, odwrócił się i odszedł wolno, stukając parasolem o mokre kamienie. Leopold musiał złapać się ławki.
- Coś ty powiedział? - krzyknął słabym głosem.
Co on wie o mojej wierze, o moim bogu? O mnie wreszcie. Elegancka kobieta, przechodząca nieopodal, spojrzała na Leopolda z niepokojem. Wzrokiem spytała czy nic mu nie jest. Machnął, że nic. Odeszła oglądając się jeszcze raz, po chwili, przed zakrętem.

Nic mu nie jest. Poza tym, że ktoś właśnie zszargał świętość. Zbrukał go. On nigdy by tak o czyimś bogu nie powiedział. Nigdy. Zaraz, zaraz, ale przecież bóg jest jeden; Franciszek obraził też swojego boga. To nie ma znaczenia, że nie wierzy. Bóg jest, bo Leopold w niego wierzy całym sercem, całą duszą. Jakie znaczenie ma niewiara Franciszka wobec głębokiej wiary Leopolda?
Czy bóg ma istnieć, bo ktoś w niego wierzy? Albo nie istnieć, bo inny nie wierzy? Absurd. Ludzie wierzą, bo bóg istnieje. Jaki sens miałaby wiara bez boga? Stwórca nie wymyśliłby takiego absurdu.

Biedny, zagubiony człowiek, pomyślał Leopold. Obraża mnie, bo nie dostąpił łaski wiary. Cierpi, dlatego warczy i gryzie. On Leopold łaski dostąpił, chodzi do kościoła, modli się i jest mu łatwo. W każdym razie łatwiej. Ma swoją wiarę, którą pielęgnuję i która pozwala mu patrzeć na życie inaczej. Mądrzej. Pozwala mu na przykład zrozumieć cierpienie. Łatwiej mu też znosić niepowodzenia. A Franciszek? Biedny, zagubiony. Bez zasad, bez celu. Bóg go opuścił.
Dlaczego bóg opuścił Franciszka, a ukochał Leopolda? Tego nigdy się nie dowie, to tajemnica łaski. I boga, której ludzki umysł nie ogarnie. Bóg dał kiedyś szansę Leopoldowi i on ją wykorzystał, a tamten nie. I po śmierci trafi do nieba. A życie Franciszka, w najlepszym razie, skończy się w chwili śmierci. Chociaż nie. Przecież nie ma znaczenia, że Franciszek nie wierzy w piekło. Piekło go nie ominie. Będzie się smażył całą wieczność.
Bóg jest sprawiedliwy, a Franciszek mógł go przecież nie obrażać.
Nawet jeśli nie wierzy.
Leopold spojrzał w niebo,  uśmiechnął się i dziarsko pomaszerował do domu.

środa, 11 marca 2009

Richard Dawkins

.

wtorek, 10 marca 2009

Z nowego cyklu: Mariana rozmowy z matką

- Hallo?
- Dzień dobry. To ja.
- Dzień dobry mamo, co słychać?
- Wiesz synu, jak tak patrzę na to wszystko, to mi się żyć odechciewa.
- Tak?
Długa, wymowna pauza.
- Mówię, że żyć mi się odechciewa.
- Dlaczego mamo?
- No wiesz, spodziewałam się innej reakcji.
- Przepraszam mamo, ale właśnie biegnie Kowalczyk, chyba będzie drugie złoto. Jakiej reakcji?
- Reakcji na moją śmierć.
- Przecież mama żyje.
- Ale już niedługo. I powiem ci coś jeszcze. Odejdę z tego świata ze świadomością, że nikt mnie nie będzie opłakiwał.
- Mamo, babcia żyła prawie dziewięćdziesiąt lat, prababcia ponad dziewięćdziesiąt, mnie wróżka wywróżyła długowieczność. Jeszcze się trochę pomęczymy na tym absurdalnym świecie.
- Proszę cię, tylko bez taniego egzystencjalizmu. Są inne metody przejścia na tamten świat niż naturalny zgon.
- Mama jest wierząca.
- Przykro mi, że moją wiarę wykorzystujesz przeciwko mnie.
- ...
- Przepraszam cię, nie mogę zbyt długo rozmawiać, gdyż idziemy zaraz z panią Różą i jej synem na zakupy.
- A co kupujecie?
- Będziemy wybierać urnę na prochy pani Róży. Wspominałam ci, że postanowiła się skremować. A synowie obiecali jej sfinansować popielnicę ze szwedzkiego granitu, jako prezent na osiemdziesiąte urodziny. Pani Anna, znając mój dobry gust, poprosiła, bym jej pomogła w wyborze.
- O matko!
- A tak właśnie. Bywają na tym świecie jeszcze normalni synowie, którzy w cywilizowany sposób potrafią rozmawiać ze swoimi matkami o śmierci. Bez ironii i szantażu. Do widzenia.
- Pa mamo. Ubierz się ciepło, bo zimno. Zwłaszcza przy cmentarzach.

(Wszelkie podobieństwo do moje własnej matki wykluczone. Ona w czasie biegu po złoto Kowalczyk, z emocji nie wykrztusiłaby słowa. Przyp. autor scenki.)

I adekwatny filmik z niezapomnianym Pavarottim:

niedziela, 8 marca 2009

8.III

Wszystkiego dobrego Paniom z okazji 8 Marca.

piątek, 6 marca 2009

Delikatnie łaskocząc dziennikarski odbyt

*
"Ach te porywcze, niewyżyte, młode dziennikarki z piórkami łaskoczącymi odbyt.;)"
To okropnie wulgarne (podobno) zdanie, ośmieliłem się wygłosić na forum pewnego portalu obywatelskiego, co spowodowało, że jego naczelny zagroził mi tygodniowym bananem, a dwie znamienite autorki, które, jak się wydawało, dotąd mnie lubiły, rozpoczęły spór, czy w temacie chamstwa przebiłem już wszystko, co się na portalu wydarzyło, czy może był jeszcze ktoś w jego historii, kto zachował się w stosunku do kobiety (dziennikarki?!) bardziej świniowato niż ja. 
Cóż, tak czasem się rzeczy mają, że facet coś tam niechcący przebije.


Kontrowersyjne zdanie dotyczyło pewnej młodej, ambitnej dziennikarki obywatelskiej, która zdenerwowała się, że zaśmiecam wątek nominacyjny do kolejnych piórek. Pióra są dowodem sukcesu dziennikarza i właśnie młodą, ambitną dziennikarkę zgłoszono do kolejnego wyróżnienia. A tu włażę ja i śmiecę swoimi śmiesznymi problemami. (Ponieważ w owym wątku mnie też polecano do pióra, poprosiłem, by tego nie robiono, bo pióra mnie mierzą. Nie napisałem od razu, że nie lubię piór, bo mam wrażliwy odbyt, gdyż byłem wówczas mało pobudzony).
Tak więc włażę ja, jak cham w gnojowicę, w przyjemny wątek i protestuję przeciw kastrującym właściwościom pierza, przez co znaczenie nagrody ulega przykrej dla ambitnej autorki deterioracji. Bo należy wiedzieć, że pióra na hipotetycznym portalu o którym mowa, nie służą do lepszego pisania, lecz do wycinania. Artykułów i komentarzy. Innym słowem - pierze cenzurujące. Ewenement na światową skalę.
Innych autorów ze mną dyskutujących z jakichś powodów autorka nie ostrzegła, a była na tyle opierzona, że miała realną możliwość mnie z forum skasować. Na dodatek już kiedyś mój komentarz wywaliła. Dlatego zareagowałem ostro. No i się stało co się stało. Właściwie nie wiem co się stało, bo ja się przecież nagle nie zmieniłem. Zawsze pisałem mocno. Może zmieniło się coś nagle w tych, którzy mnie zaczęli potępiać, a wcześniej wielokrotnie chwalili.
To być może.

Mówiono mi, że na omawianym portalu odbyło się już kilka wojen związanych z nagminnym usuwaniem komentarzy i cenzurą. Wielu dobrych autorów odeszło, bo nie mogło znieść wyrzynania, ciągłych afer i pouczeń. Mimo to nadal osoby dostatecznie upierzone, mogą moderować artykuły innych autorów. Tak zadecydowali panowie programiści i nadal władzę dziennikarską się rozdziela. I wciąż dochodzi do spięć, dowodem czego są niedawno wprowadzone ograniczenia w regulaminie moderacji. 

W instrukcji dla obywatelskich cenzorów redaktorzy ostrzegają, że NIE WOLNO "moderując" tekst, zwracać autorowi uwagi, że robi literówki, gdy samemu popełnia się błędy tego samego rodzaju. (Czyli opierzony nie powinien pisać na przykład tak: Uwarzaj na literuwki, bo robisz ich za durzo.).

To doprawdy już jakieś kuriozum. Informuję, że aby móc moderować samodzielnie teksty, trzeba mieć na owym portalu cztery pióra i poważną ilość artykułów. Powyższy tekst jest więc skierowany do autorów wyróżnionych czterokrotnie za osiągnięcia na polu obywatelskiego dziennikarstwa. Nie analfabetów.

Wchodzisz między wrony, musisz krakać jak i one. (Podobno przysłowia są głupotą narodów). Napisała mi je pewna starsza (stażem) dziennikarka, odnosząc się do mojego protestu względem pierza. Może i tak trzeba. Ale mnie się wydawało, że dziennikarstwo polega raczej na niezgodzie na to, co według nas głupie lub niesprawiedliwe i pokazywaniu tego światu. Myślałem, że dotyczy to również środowiska dziennikarza, czyli gazety lub portalu w którym publikuje.

Moja ogólna refleksja jest następująca: 
Niektóre portale obywatelskie przypominają mi jako żywo czaty. Tam też jest administracja, która nagradza (kolorkiem) grzecznych czatowników, a karze (banem lub kopem) niegrzecznych. Są operatorzy, którzy realizują swoje ambicje poprzez posiadanie władzy, jest dyrekcja, która władzę rozdziela. Władza też jest kastrująca, bo można delikwenta wywalić za mordę z pokoju i tym samym zabronić mu publikowania swoich głębokich przemyśleń. Z czego korzysta zapamiętale. Są pochlebcy, są koterie i są buntownicy. Są wreszcie banici, którzy wykluczeni ze społeczności uprzykrzają administracji życie. Jak ja teraz.

Taka jest ta nasza mała globalna wiocha. A na wiosce zawsze łatwo zarobić w ryja. 
Za byle co.
...Yar

Na zakończenie stosowny film:

czwartek, 5 marca 2009

Podróż do Werony

Marian dowiedział się, że pewien portal organizuje konkurs pisarski z okazji Ósmego Marca. Gdyby wygrał, mógłby Jadźkę zabrać na dzień do Werony. Jeden dzień, to akurat tyle, żeby za wiele nie wydała. W chałupie się nie przelewało. Kiedyś wziął małżonkę w romantyczną podróż do Kazimierza. Czy do Kluczborka, teraz już nie pamięta, bo to było z okazji 10-tej rocznicy ślubu. Na tydzień ją wziął. Lało, nudziła się, łaziła po sklepach, po restauracjach i zrobiła debet na karcie. I to na początku miesiąca. Do końca roku pluł sobie w brodę. Czyli siedem trudnych miesięcy.

Problem z jednodniową Weroną był taki, że konkurs należało wygrać. Temat Marianowi średnio się spodobał: „Używając minimum tysiąca słów opiszcie idealną podróż w jaką chcielibyście zabrać swoje kobiety z okazji Dnia Kobiet”.
„Swoje kobiety”?! Raz użył sformułowania „moja kobieta”, w żartach, na imieninach u Tadzia i miał tydzień cichych dni bez obiadu. Gdy nieśmiało pytał czy ona wie jak straszną jest śmierć głodowa, słyszał:
- Podobno masz własną kobietę, może ona ci zrobi obiadek? Bo ja ani myślę!
Ale Jadźka nie musi wiedzieć od razu co wygrał, powie jej dopiero w Weronie. Tam mu gotować nie będzie.
.

Wymyślił, że może napisze poemat. To by dopiero było coś. I jakie oryginalne. Kiedyś przecież pisał wiersze. Jeszcze w ogólniaku. Szalenie romantyczne. Do Madzi i Kalinki. One się nie lubiły i nie było szans, aby się zgadały, że im dedykuje te same poematy.
Wziął zeszyt w kratkę, siadł przy biurku i zaczął tworzyć. Słabo mu szło. Skreślał, wycierał gumką, klął, rechotał i na zmianę płakał. Wściekał się i śmiał histerycznie, bujał nerwowo na krześle, aż się w końcu zwalił z hukiem na podłogę i boleśnie stłukł ramię. Nawet Jadźka na chwilę przerwała rozmowę, żeby spytać co się stało. Ale rozmasować zbolałego ramienia nie mogła, bo akurat gadała w ważnej sprawie z przyjaciółką przez telefon. Zwykle tak bywa, gdy jest mu niezbędna. Sam sobie ramię rozmasował i wrócił do pisania. Walczył do wieczora. Wypił przy tym piętnaście herbat i ćwiartkę wódki gorzkiej żołądkowej, zjadł osiem pomarańczy, dwie mandarynki, trzy Prince Polo w białej polewie i dwa Pischingery. Siedem razy był oddać mocz i raz poszedł do warsztatu poheblować, żeby złapać wenę. Na nic. Szło paskudnie ciężko. Późnym wieczorem polazł na strych i wyciągnął ze skrzyni starą marynarkę. Pisał w niej maturę i chyba właśnie wiersze. Wyglądała całkiem jeszcze nieźle. Zniósł do pokoju, przetrzepał i założył. Ale strasznie ciągnęła w plecach i nie mógł się ruszyć. Nie mówiąc o pisaniu. Pomyślał z satysfakcją, że się wzmocnił w barach.

Gdy dniało, miał dwie zwrotki. Trochę mało. Wcześniej wyliczył, że licząc pięć słów na wers, będzie potrzebował pięćdziesiąt zwrotek. Przeczytał głośno:

Mą kobietę wziąłbym do Werony
bardzo romantycznie, miło i subtelnie 
ona w ładnej kiecce i na koniu wronym
ja na białym, a we włosy wpiął bym kwiaty letnie

Niosłyby nas kłusem szkapy rącze
tuż przy lesie, by wiatr w liściach szeptał pieśń miłosną
w nas by wrzały serca wciąż gorące
księżyc gasił w żyłach krew tętniącą.

- Ależ gówno – z obrzydzeniem trzasnął zeszytem o ziemię - nic już we mnie romansu nie ma! - krzyknął. - Cudaczne to i nieprawdziwe. I te szkapy jeszcze. Naciągane i wyjące jakieś. Rytm koślawy, nic tam z galopujących jambów ni trochei. Ani równe to, ani płynne. Kiedyś moje wersy maszerowały jak wojska napoleońskie. Teraz lezą niczym spróchniałe markietanki. Tym nie wezmę pierwszej nagrody w konkursie na poważnym portalu. Takim poematem może by się wygrało jakąś metaloplastykę w konkursie poetyckim w klubie osiedlowym. Do diaska. Muszę coś wymyślić – mruknął i poszedł spać, bo padał z nóg i ramię bolało.

Rano zbudziły go koty. Był marzec i chyba spółkowały na balkonie.
- Cisza do cholery! – wrzasnął - Poeta śpi!

Śniło mu się, że był na targach budowlanych. On, gdyby mógł wybierać, to w podróż marzeń pojechałby na jakieś duże targi dla majsterkowiczów. Najlepiej do Niemiec. Ci to mają asortyment. Ale Jadźka by się nudziła. Chociaż gdyby zrobiła debet, kupując wiertarki, wyrzynarki i inne niezbędne majsterkowiczowi narzędzia, nie miałby jej za złe. Wcale. Jadźka nie rozumie ile romantyzmu jest w heblowaniu prostego kawałka drewna. Takie struganie, poza tym, wyrabia muskuły potrzebne mężczyźnie w innych sprawach. Jeszcze bardziej romantycznych niż samo heblowanie. Chociaż jak tak się zastanawia, to Jadźka wcale już taka uczuciowa nie jest jak kiedyś. Chociaż ma napady, tyle że rzadsze. Co gorsze w mało odpowiednich momentach. On się, dajmy na to, kłóci z jakimś niedoważonym fagasem na forum, a ona go zachodzi z tyłu, obejmuje i całuje w karczek. I jemu cały nerw przechodzi, traci rezon i retorycznie się fagasowi podkłada. Reszta się śmieje, że się tak dał. On jest wściekły i raczej nici z przytulanki. Jadźka się dąsa i chowa mu gdzieś Heinekena na wieczór. On się ciska i romantyczny wieczorek szlag trafił.

Może rację ma Rene Girard, pisząc o „kłamstwie romantycznym”. Że romantyzm to miast wyrażania, raczej fałszowanie uczuć. I jedynie sentymentalna gestykulacja. Niczym hel z balonu, po którym płaczesz ze śmiechu, ale łzy nieprawdziwe. Może nie ma co się napinać z tą Weroną.

I Marian postanawia, że pójdzie zaraz do OBI i pomaca się z młotkiem pneumatycznym niemieckiej firmy Kress. Bowiem nic nie jest w stanie zastąpić prawdziwego uczucia mężczyzny do solidnego narzędzia. Żadna Werona, ani żadna kobieta. Nawet ósmego dnia marca.
...Yar



Artykuł miał wisieć na portalu wiadomości24. Od rana, gdy go dałem do moderacji,  do 22:00  nie otrzymał akceptacji redakcji, dlatego wieszam go na blogu. Wygląda na to, że się panom redaktorom nie spodobał.

środa, 4 marca 2009

Partia Palikota z Kutzem

Dziś wstałem o 9:00. W miarę zdrowy. Człowiekowi starszemu nie wypada być całkiem zdrowym, dlatego piszę "w miarę". I w dobrym humorze wstałem. Najpierw odczytałem ostatni wpis z dziennika Palikota: "Jestem zwolennikiem prawa do śmierci".

Potem wszedłem na wiadomości24 i tam znalazłem, dzięki nieocenionej pani Jadwidze Kowalczyk, link do artykułu "Śmierć i logika", autorstwa Elżbiety Binswanger-Stefańskiej. Artykuł traktuje o swoistej translogice w religii. Polecam też inny na ten sam temat: Eutanazja w etyce katolickiej.

Obie te lektury, posła i Elżbiety Binswanger-Stefańskiej spowodowały, że pomyślałem sobie, że gdyby powstała partia polityczna Palikota z Kutzem, to bym się chyba zapisał. I ciągle uważam, że politycy im podobni, mówiący wprost, bez ideologicznej nadbudowy, to jedyny sposób na uzdrowienie polskiej polityki. A też i ratunek dla nas wszystkich.
Definicję "nas" podam innym razem, bo muszę ją przemyśleć.

I stosowny Hindemith:

wtorek, 3 marca 2009

Milestones

Nabyłem wczoraj w celu posiadania niezwykłą pozycję muzyczną. Nazywa się ona "MILES DAVIS ORIGINAL ALBUM CLASSICS". Wiele w jednym, czyli pięć znakomitych, wczesnych płyt boga jazzu - Milesa, w jednym opakowaniu.


.

Jakie płyty?
Round About Midnight, Milestones, 58 Sessions, Miles Ahead, Porgy And Bess.

Kto gra?
Między innymi: John Coltrane, "Cannonball" Adderley, Bill Evans, Red Garland, Paul Chambers, "Philly Joe" Jones, Jimmy Cobb. Do tego jeszcze aranżuje Gil Evans.
To jest dobry okres Davis'a. Kreatywny. Między innymi dzięki współpracy z Gilem.

Znawcom jazzu nie muszę tłumaczyć co to za rarytasy. Dla drugich jeden utwór z płyty:

Kompozycja innego geniusza Theloniusa Monka "Round Midnight". Grają mistrzowie.

...Yar

poniedziałek, 2 marca 2009

Adamek kontra Banks

Banks bał się Adamka, to było widać od pierwszych rund. Po kilku ciosach w wątrobę "respect" Banksa do przeciwnika wzrósł do takich rozmiarów, że sparaliżował go całkowicie. A po silnych kontrach, które na naszym bokserze nie zrobiły większego wrażenia, Banks po prostu odpuścił. Ale wcale nie był chłopcem do bicia. Piękna, mądra walka i efektowne zwycięstwo.
Uwielbiam profesjonalny boks. I inteligentnych bokserów. Słuchajcie komentarza:



Banks nie mogąc się doczekać walki z Maccarinellim, zdecydował się na walkę z Adamkiem za dużo mniejsze pieniądze. I zarobił pierwszy knockout w życiu. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie.
Polecam wywiady z trenerami Adamka i Banksa przed walką: bokser.org.
...Yar

niedziela, 1 marca 2009

30 czy 500?

30 to ilość czytających artykuł na blogu w ciągu dwóch dni, 500 - na portalu wiadomości24.pl.

30 to samodzielność, ale też samotność w sieci, ale także brak cenzury, czyli przykrej ingerencji osób trzecich w tekst; 500 to możliwość kontaktu z innymi autorami, rywalizacja, mobilizujące plusy, (nie zawsze mobilizujące) komentarze, uczestnictwo w życiu publicznym

30 to odrzucenie ego wymagającego hołubiących tłumów; 500 to (potencjalna) możliwość kariery

30 to niezależność, ale też brak stymulacji; 500 to siła organizacji dodana do własnej

30 to własność, to JA; 500 to komuna, czyli MY

30 to czytelnicy, którzy przychodzą tylko dla autora; 500 to w większości czytelnicy przypadkowi, trafiający na artykuł z powodu lansu redakcji, lub inni autorzy czy tający (z niejakiego musu) konkurenta do sławy

30 to żmudna praca nad sobą; 500 to możliwość łatwiejszej popularności

30 to możliwość wyboru każdej formy, korzystania z dowolnych multimediów; 500 to ograniczenia wynikające z indolencji programistów w24, którzy nie potrafią zrobić galerii zdjęć nie zawieszającej systemu, nie mówiąc o wyświetlarce filmów

30 czy 500?

Co wybrać, zastanawiał się wczoraj na spacerze po jego ukochanym lesie autor bloga: