poniedziałek, 23 lutego 2009

O trudnej miłości do blogów i komentujących

Na W24 potworna afera związana z poprzednią notką dydaktyczną, do której się, przykro to mówić, przyczyniłem. Jest nieprzyjemnie, więc postanowiłem trochę popisać tu. Aż się tam uspokoi. A o czym pisać na blogu jak nie o blogach?
Państwo wybaczą, że dziś będę trochę sentymentalny.

Pamiętam swojego pierwszego bloga. Był jak pierwsza miłość. Cudny, wypieszczony. Wszystko w nim fascynowało tajemniczością, a świat wkoło kwitł, choć była późna jesień. Szablon wybierałem kilka dni. Szukałem nie bardzo infantylnego, ale też uważałem, by nie był zbyt męski, szowinistyczny. Żeby nie wystraszył kobiet, bo jak wiadomo, komentujące kobiety to sól bloga. Nie chciałem też by sugerował w jakiś sposób tematy notek, bo przecież nie miałem pojęcia o czym będę pisał.


Moja pierwsza notka / fot. BERG

Pierwszy wpis był jak defloracja. Nie będę opisywał szczegółów, ale łatwo nie poszło. Trochę przypominało poród. Nie wiem co czuje kobieta rodząca, ale słyszałem jak krzyczy. Pierworodny, którego na blogu urodziłem też było rozwrzeszczany. Niczym Gargantua.

Treści pierwszej notki dokładnie nie pamiętam, ale wiem, że wydawała mi się lekka, a zarazem bardzo mądra. Nikt jej nie skomentował. Choć siedziałem wpatrzony w monitor całą godzinę, odświeżając co kilka sekund. Do czwartej nad ranem żaden komentarz się nie pojawił. O szóstej też nie było. Pomyślałem, że może ich przytkało, taka cudowna notka. Niepokoiło mnie tylko, że innych utalentowanych bloggerów komentowali. Na drugi dzień napisałem następną, potem trzecią i czwartą. I nic. Aż wreszcie urodziłem notkę genialną. Coś o egzystencjalizmie, trosce, Dasein itp. Wsadziłem w nią masę pracy i jeszcze więcej serca. I wreszcie pojawił się pierwszy komentarz. Mój pierwszy komentarz na moim pierwszym blogu pod genialną notką! Wyczekiwany i wytęskniony. Niczym nowy pączek storczyka podniesionego z martwych.

Komentarz był koszmarny i zupełnie nie na temat. Mało się nie rozpłakałem. Cały dzień łaziłem wkoło komputera nie wiedząc co zrobić. Co napisać. Żeby nie wystraszyć innych, przyszłych komentujących, a jednocześnie delikatnie zasugerować autorowi, że jest kompletnym debilem. Że niczego nie zrozumiał, źle odczytał i nie myśli. (Teraz sądzę, że pewnie trochę myślał, ale niewłaściwie). Wszedłem nawet na jakiś czat dla bloggerów i pytałem co z tym zrobić.
Po trzech obłąkańczych dniach i po czterech piwach nabrałem odwagi i wywaliłem blog razem z notkami i komentarzem w kosmos. Klasyczne delete z shiftem.

Drugi blog był dziwny. Walczący. Nerwowy. Zamknąłem go po miesiącu, bo komentatorzy nadal nie komentowali jak należało. Myślę, że rozumiecie. Oni nie komentowali moich artykułów tak, jak zasługiwałem, by mnie komentowano. Napisałem nawet cykl notek na temat właściwego, rozsądnego komentowania. I nic. Spierali się ze mną nadal nie w sprawach, na które liczyłem, a roztrząsali jakieś głupoty, które do roztrząsania zupełnie się nie nadawały. Próbowałem ich dyscyplinować, podpowiadać, wszystko na nic. W końcu coś pękło. Nie pisałem tydzień. Nawet nie zaglądałem na bloga. Cierpiałem.
Przed kolejnym delete wygłosiłem dramatyczną odezwę do narodu. Pisałem w niej, że jeśli się nie poprawią, internet zamieni się w dół kloaczny. A świetni autorzy (miałem głównie siebie na myśli) przestaną zupełnie pisać.

Potem był trzeci, czwarty, piąty blog. Myślę, że ludzie wzięli do serca mój apel, bo komentarze się zmieniły. Już mnie tak nie denerwowały. Dochodziło nawet do krótkich dyskusji. Nie wszystko kończyło się pyskówkami i wylewaniem pomyj. Coraz dłużej blogi trwały. Piąty prawie pół roku. Musiałem go, niechętnie, zamknąć, z powodu pewnej kobiety, która stwierdziła, że jestem nadęty i coś tam jeszcze, czego wstyd powtórzyć.
Tym razem nie pisałem odezwy do społeczności internetowej. Stworzyłem wiersz, który w prostych, żołnierskich rymach, wyrażał mój ból i rezygnację. Nie było w nim cienia dąsu.

To jest mój enty blog. Jak enta miłość. Powszedni, niezbyt już ekscytujący, trochę nieświeży, nostalgiczny. Kiedy go ukatrupię? Zależy wyłącznie od komentujących.
Bo przecież nie ode mnie.

Posłuchajcie teraz prawdziwego geniusza. Fortepianu:

video: genialny Thelonious Monk Quartet - Epistrophy (Paris, 1966)

10 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Taaaak, komentujący dojrzewali, a nie autor...
Pozdrowienia dla Melchiora i Brunona
Jaguś

Administrator: pisze...

Ja zawsze będę jakoś tam niedojrzały Jaguś.
A Ty się skąd tu wzięłaś?

Anonimowy pisze...

Miałam napisać coś na temat, ale boję się, że znów wysadzisz blog w niebyt :P. Może zbadam najpierw Twój dzisiejszy humor...

Administrator: pisze...

Ciekawe czym go zbadasz.;)

Anonimowy pisze...

Kijem :P.
Mogę naruszyć prywatność blogera?

Administrator: pisze...

Całe szczęście, że jestem teraz poważnym felietonistą obywatelskim, a to zobowiązuje do wstrzemięźliwości w czynach i gębie.
Podpisuj się, bo nie wiem do kogo gadam!

Anonimowy pisze...

Właśnie z Wiadomości24 weszłam na Twój blog.

Masz rację, początki blogowania to jak poród i kształtowanie nowego tworu - dziecka. Są odpowiedzialni rodzice i ci, co po Domach Dziecka szukają odpowiedniego potomka, bo wiara nie pozwala im na zapłodnienie in vitro :P.

Mnie zgwałcono słowem; zdecydowałam się na poród. Na początku było ciężko, ale postanowiłam całemu światu oznajmić, iż potrafię wychować litery, zdania... A teraz do mojego dziecka przychodzą koledzy bawić się między zapisanymi słowami.

Nigdy nie zamknęłam bloga, kiedy nie mam nic do powiedzenia milczę; czasem z bezsilności do rzeczywistości chowam się pod grafikami i muzyką nieznanych z sieci. Dialog zupełnie nieznanych ludzi jest o wiele ciekawszy...
Przepraszam jeśli czymkolwiek obraziłam.

Administrator: pisze...

Nie Kadarka. Nie obraziłaś. Jesteś kilometr od obrażenia kogokolwiek. Problem na blogach jest taki, że nie ma się pojęcia z kim się rozmawia. To trochę irytuje czasem. Dlatego podoba mi się pod tym względem W24. Ale tam z kolei nie można odpowiednio zadbać o formę, która dla mnie jest bardzo istotna.
Pozdrawiam.

Anonimowy pisze...

Za Palikotem kiedyś latałam po sieci (bez łba) i piersiówka zabrzmiała mi jakoś znajomo;)

A dojrzałość - to może tylko kwestia odpowiednio ułożonych przypadków? Albo konsekwencja w pielęgnacji właściwego dzieciom zaciekawienia światem?

Pozdrawiam
Jaguś

Administrator: pisze...

Dojrzałość to chyba kwestia doświadczenia Jaguś. Jeden nabywa ją przy pierwszym blogu, inny przy ostatnim;)
Czytasz blog Palikota? Dla mnie absolutna bomba. Zaraz go wsadzę do linek.