piątek, 27 lutego 2009

Dlaczego medialne kuce nie zachwycają?

Notatką tą pragnę kontynuować serię artykułów, które zapoczątkowałem na portalu "wiadomości.24". Cykl miał ambicje odpowiadać na ważne pytania Polaków. Niestety, ponieważ na wspomnianym portalu nie ma praktycznie możliwości ubarwienia artykułu wstawkami multimedialnymi, co jest absolutnie konieczne, by przyciągnąć czytelnika masowego, na którym mi bardzo zależy, artykuł wieszam na blogu.

Chcę dziś udowodnić tezę tak karkołomną, że jej na wszelki wypadek nie wyjawię. Poza tym, temat jest śliski, bo dotyczy mediów, a te, są niesłychanie wrażliwe na krytykę. Pisać bowiem będę o gwiazdkach medialnych, wypromowanych na siłę, z niezrozumiałych powodów, na przekór zdrowemu rozsądkowi; z przyczyny całkowitego spsienia naszych mediów. Głównie telewizyjnych.

Najpierw trochę (pre)historii.

Nie tak dawno jeszcze, bo trzydzieści-czterdzieści lat temu, polski światek artystyczny różnił się od tego, który mamy dziś. Piosenki na estradach śpiewali piosenkarze, akompaniowali im pianiści, tańczyli tancerze, programy prowadzili konferansjerzy, w cyrkach występowali cyrkowcy, żarty opowiadali satyrycy, a muzykę tworzyli kompozytorzy. (Jako dziecko pamiętam czasy, gdy do naszego domu wczasowego przyjechał pianista z recitalem utworów Lista, ale to prehistoria.) Żeby było jasne; w artykule zajmować się będę muzą lekką. Poziom występów był różny. Na prowincji (czyli, jak mawiali estradowcy „w kartoflach”) zwykle działo się gorzej, ale źle nie było. Na dobrego satyryka ze stolicy waliły tłumy, a gdy miała śpiewać znana piosenkarka, ludzie przyjeżdżali z pobliskich wiosek, żeby poczuć powiew większego świata.

Potem nadeszły czasy telewizji. Podupadła estrada i występy na żywo w klubach oraz domach kultury. Każdy mógł usłyszeć najlepsze produkty wybitnych artystów, piosenkarzy, kompozytorów we własnym domu. Za darmo. To były niezłe czasy telewizji. Wyróżniał się wtedy wybitnie Kabaret Starszych Panów. Był świetny Teatr Telewizji, dobre programy publicystyczne. 



Potem nastał okres ideologii. Rządów Radiokomitetu. Mieszania się durni w sztukę, w rozrywkę we wszystko. Szybko zaczęło się psuć. Łatwo to zauważyć w działaniu polityki na polski, coraz bardziej telewizyjny, big bit. Po Niemenie, Klenczonie powstawać zaczęły rockowe grupy folklorystyczne w myśl politycznego hasła: „Polska młodzież śpiewa polskie piosenki”. Nijakie, biedne, cudaczne. Za to ładnie prezentujące się na ekranie. Już wówczas zaobserwować można było tak zwane „parcie artystów na szkło”. Bowiem popularność wiązała się głównie z telewizją. Co tv skrzętnie wykorzystywała, wywierając presję. Prostytuując artystów, dopasowując do własnego, coraz bardziej jarmarcznego wizerunku..

Mam jeszcze jedną, glówną pretensję do telewizji za to, że uformowała tak zwaną medialną publiczność masową. A masy chcą mieć wpływ na kształtowanie tego co wokół nich; pragną dostosować świat do swych niezbyt wyrafinowanych potrzeb. Masy potrzebują przeciętności i przez to przyczyniają się do jej dominacji. Także w mediach. Psują wszystko na co mają wpływ. Zainteresowanych odsyłam do „Buntu mas” Jose Ortegi y Gasset'a. Tam destrukcyjne działanie masowości opisane zostało najlepiej.
Telewizja stale rosnącym masom swoich odbiorców nadawała coraz większe znaczenie. Jednocześnie coraz bardziej się od nich uzależniając. Masy potrzebowały rozrywki na swoim poziomie i dostawały co chciały.

Pamiętacie „Wicherka”? Od niego zaczęła się tragedia. On pierwszy zamienił prezentację pogody w medialny show. Wykorzystując w tym celu interakcję z widzem masowym, której symbolem stał się nienaturalnych rozmiarów grzyb-prawdziwek na ekranie tv. Masy potrzebowały wiedzieć czy będzie lało i popatrzeć przy okazji na dziwactwa przyrody. Bardziej niż na Demarczyk czy Koftę. A telewizja to sprytnie wykorzystała.

Teraz Zubilewicz, Omena czy Kret, mają podobno Międzynarodowy Festiwal Prezenterów Pogody. I to w samym Paryżu. Trudno uwierzyć!

Oglądając dziś pogodynki-show, za każdym razem boję się, że stanie się coś strasznego. Ktoś sobie zrobi krzywdę. Wypadnie z okna, spadnie z drabiny, zadławi się, porazi go prąd, połamie nogi przez wysokie szpilki na wyślizganej i czystej (bo dopilnowanej przez redaktora Durczoka) podłodze, albo po prostu zabije się skacząc z Wielkiej Krokwi. I tak, efektownie zejdzie na wizji z wizji. (Czasem mam brzydkie wrażenie, że władze tv czekają na taki przypadek. Jakaż byłaby oglądalność!). Dlaczego naraża się tych biednych ludzi na niebezpieczeństwa? Odpowiedź jest łatwa. Prognozy pogody mają najwyższą oglądalność wśród mas. A masy nie lubią się nudzić. Z czego znów telewizje czerpią garściami.

Okres disco polo

Przypominam sobie, jak to po1989 roku, gdy dolar nagle staniał i pod polskie strzechy trafiły „instrumenty” elektroniczne CASIO, młodzi mieszkańcy wsi i małych miasteczek postanowili wziąć sprawy (kultury) w swoje spracowane dłonie i sami poczęli komponować utwory popularne, do których, a jakże, pisali teksty. I jakby tego było mało, oni je osobiście wykonywali. Na estradach. Początkowo remiz. Towarzyszyły im koleżanki we własnych układach choreograficznych, które przypominały dzisiejsze ćwiczenia pracowników japońskich koncernów i w samodzielnie zaprojektowanych kostiumach à la radziecki kosmonauta - z ceraty. Myślałem wówczas, że to taka sezonowa moda, dziwactwo. Że przeminie. Że proste chłopaki też mają prawo korzystać z samograjów, które obsłużyć można jednym, nierzadko brudnym paluchem. Ale ci domorośli „artyści” przeprowadzali się szybko do większych miasteczek, potem do podwarszawskich osiedli, by skończyć w samym centrum stolicy. Pamiętam, gdy jeden z szanowanych prezenterów telewizyjnych pierwszego programu, który transmitował Galę Piosenki Chodnikowej w Sali Kongresowej, w jakimś wywiadzie powiedział, że disco polo jest tak samo wartościową sztuką jak muzyka ludowa, oniemiałem. Gdy inny, wybitny znawca tematu (chyba w mundurze) dodał, że lekceważąc tę ważną gałąź polskiej kultury, gardzimy 20 milionami ludzi, którzy jej słuchają – miałem łzy w oczach. Zapewniam - nie ze wzruszenia. I tak potworny kicz stał się usankcjonowaną przez publiczną TV częścią kultury masowej, żeby nie powiedzieć narodowej. A tysiące rolników, mechaników, krawcowych, kelnerek, spawaczy, uczni zawodówek, zostało z tygodnia na tydzień piosenkarzami, kompozytorami, tekściarzami, tancerzami i showmanami. Do tego pokazywano ich w pierwszym programie TVP, czym Telewizja Polska realizowała ważną misję publiczną. To była prawdopodobnie jedna z pierwszych telewizyjnych prób obsadzenia zwykłego ludu w nie swoich (w dodatku artystycznych) zawodach, w celu rozbawienia innych.
Przed odbiornikami zasiadła rozsmakowana w Nowej Kulturze publiczność masowa, która dostała dokładnie to, czego do swego zafajdanego szczęścia potrzebowała.


Fragment utworu grupy Atlantis "Taka mała". Nagranie pochodzi z transmitowanego przez publiczną telewizję programu: "Gala piosenki chodnikowej". Proszę zwrócić uwagę na układ choreograficzny piosenkarza oraz emocjonalne solo pianisty. 

Szybko okazało się, że widz masowy nie przepada za profesjonalistami. Profesjonalista publikę nudzi. Zachowuje się typowo, śpiewa czysto i wyraźnie, nie rozpłacze się, nie ucieknie ze sceny, w tańcu się nie wywali. Wszystko mu się udaje, co dla przeciętnego widza jest denerwujące. Człowiek masowy nie jest jednostką wybitną i nie potrzebuje widzieć na ekranie ideałów. Chce widzieć w telewizji trochę z siebie i temu kibicować. Zamiast nudnawych intelektualistów z kulturalnym posłannictwem, chce prostych ludzi, których rozumie. A jeszcze lepiej, gdyby byli głupsi od niego, i żeby można było się z nich czasem pośmiać. Bez spoglądania na boki, czy śmiać się wypada. Jak w teatrze, na darmowym spektaklu ufundowanym przez snoba-dyrektora-magistra. Słowem, potrzebuje medialnych kuców. Różowych, napompowanych, pustych w środku.
Ale rzecz najistotniejsza; okazało się, że człowiekowi masowemu, podobnie jak inżynierowi Mamoniowi, podobają się melodie, które już raz słyszeli. I ten ważny przepis nie dotyczy wyłącznie piosenek.

Telewizje to zrozumiały i oszalały. Dwie recepty na masowy sukces pojawiły się jak na tacy: gwiazdy medialne nie muszą być utalentowane, ani niczego umieć, wystarczy, żeby miały dość znaną twarz. Nawet pieniędzy na promocję nie trzeba wydawać, bo przecież cała masa ludzi pojawia się kilka razy dziennie w różnych serialach, programach telewizyjnych, dziennikach itp. Wystarczy wziąć na przykład prezenterkę pogody, której twarz widz masowy kojarzy, ładnie ją ubrać i kazać śpiewać, fikać koziołki, tańczyć, jeździć na łyżwach albo po prostu istnieć na ekranie, w jakimś kretyńskim niby eksperymencie socjologicznym typu Big Brother. Widzowie za show zapłacą. Czasem przymusowo - z abonamentu.

Chciałbym na koniec powiedzieć, że są w naszej telewizji rzeczy, które mi się podobają. Nie każda interdyscyplinarna rywalizacja jest głupia i słaba. Bywają na przykład świetnie, profesjonalnie tańczące wokalistki czy aktorki. I to nasze, nie amerykańskie. Tam to rzecz normalna, bo tamte kobiety, (w większości feministki, bo w Ameryce są prawie same feministki) potrafią wszystko. Tam aktorka musi umieć śpiewać, a piosenkarka tańczyć. U nas feministek mniej, więc czasem się ekscytujemy, gdy aktorka ładnie zatańczy, albo w miarę czysto zaśpiewa.
Choć masy i tak wybiorą esemeskami tę, która częściej pokazała się na ekranie. Wedle przepisu inżyniera Mamonia.
I o to (im) chodzi.


2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Mnie zachwycił inteligentny wzrok trzech świnek, normalnie wszystkie były równiejsze;)
A tak serio - to często mam takie dylematy: dać ludziom to, co lubią, czy próbować ich uszczęśliwiać na siłę ambitniejszą ofertą.
Bo skoro mieszkam w takim miejscu na ziemi, gdzie na tzw. "koncert" zespołu disco polo walą tłumy, na pomysł koncertu Soyki pytają, kto zacz, a na Jeden Osiem L są pustki?
I, bardzo mi przykro, Mamoń zwycięża...
Jaguś

Administrator: pisze...

Ja zdecydowanie wolę uszczęśliwiać. Ale nic na siłę.;)